Podróż 1 - Dookoła świata Boliwia Peru
Titicaca
Po niecałych pięciu dniach w La Paz w dalszą drogę ruszamy autostopem. Najpierw podjeżdżamy autobusem do Batallas (60 km), gdzie długo próbujemy złapać podwózkę. Problem w tym, że niewielu Boliwijczyków ma prywatne samochody – na 1000 mieszkańców przypadają tu zaledwie 72 pojazdy (dla porównania w Polsce 593). Większość Boliwijczyków jeździ rozklekotanymi publicznymi autobusami, czasem przejedzie jakaś ciężarówka, a gdy ktoś już ma auto, to za podwózkę chce zapłaty. Po dość długim oczekiwaniu decydujemy się w końcu na taką płatną podwózkę do Huarina (12 km). Tam próbujemy łapać dalej, ale poddajemy się, gdy zamiast stopa zatrzymuje się autobus jadący bezpośrednio do Copacabany nad Titicacą.
Copacabana to miejscowość, która od zawsze uważana była za świętą. Najpierw była święta dla zamieszkującego te obszary ludu Aymara, podbitego i wcielonego do Imperium Inków. Uważali oni, że parę kilometrów stąd, na wyspie Isla del Sol narodziło się słońce. Kilka wieków później do Ameryki przybyli misjonarze i przerobili znajdującą się w Copacabanie świątynię słońca na kościół i ustawili w nim figurę Matki Boskiej. Za sprawą licznych cudów Matka Boska z Copacabany szybko stała się jednym z najważniejszych obiektów kultu w Boliwii oraz patronką kraju. Jej sława dotarła aż do brazylijskiego Rio de Janeiro, gdzie w połowie XVIII wieku w nadmorskiej dzielnicy Sacopenapã ustawiono kopię figurki, a następnie na jej cześć zmieniono nazwę całej dzielnicy na Copacabana. Dziś dzielnica Rio o nazwie Copacabana znana jest na cały świat ze swojej plaży, natomiast o oryginalnej miejscowości Copacabana w Boliwii mało kto słyszał.
W kolejnych dziesięcioleciach do figurki Matki Boskiej coraz liczniej zjeżdżali pielgrzymi z Boliwii i sąsiedniego Peru, przywożąc ze sobą do poświęcenia cenne przedmioty. Tych najcenniejszych – ziemi, domów czy zwierząt – nie byli jednak w stanie zabrać ze sobą. Rozwiązanie pojawiło się w latach 50-tych XX wieku, kiedy dostępne stały się samochody i to one stały się jednymi z najcenniejszych dóbr, jakie można było posiadać. Ludzie szybko zaczęli przywozić je do poświęcenia. Dziś do Copacabany z najdalszych zakątków Boliwii oraz Peru przyjeżdżają całe rodziny święcić swoje nowe samochody.
Taki samochód najpierw należy odpowiednio przystroić. Najlepiej w kolorowe ozdoby, kwiaty i… melonik. W Boliwii melonik to najbardziej charakterystyczny element kobiecego stroju. Moda na meloniki pochodzi z Anglii, ale w latach 20-tych została do Boliwii przyniesiona przez brytyjskich pracowników kolei. Legenda mówi, że w jednym z transportów z Wielkiej Brytanii przypłynęły kapelusze za małe na kolejarzy, więc Ci wcisnęli je boliwijskim kobietom. Dziś cholitas (tradycyjnie ubierające się kobiety Quechua i Aymara) do swoich tradycyjnych strojów zawsze noszą melonik. Melonik na głowie kobiety jest też wyznacznikiem stanu cywilnego – jeśli znajduje się na czubku głowy, kobieta jest zamężna, natomiast jeśli jest przechylony na bok głowy, jest wolna. No więc skoro meloniki dodają wdzięku i elegancji kobietom, to dlaczego na tak szczególną okazję jak święcenie, nie miałyby dodać wdzięku i elegancji samochodom?
Święcenie odbywa się dwutorowo. Katolicki ksiądz święci samochody skrapiając je wodą i polecając opiece Matki Boskiej z Copacabany. Równocześnie yatiri (aymarski uzdrowiciel) kadzidłem, liśćmi koki i modlitwami stara się zapewnić pojazdowi przychylność Pachamamy (Matki Ziemi).
Jednak gorliwi chrześcijanie, jakimi są Boliwijczycy i Peruwiańczycy (90-93% wierzących) w Copacabana chcą zapewnić pomyślność nie tylko swoim autom, ale także sobie. Z pomocą spieszą im liczni samozwańczy duchowni, którzy na plaży rozstawiają swoje stoiska. Każde stoisko jest wyposażone w stolik oraz figurki zwierząt, z których każdy gatunek symbolizuje inną prośbę do niebios. Można też przynieść ze sobą swoje własne rekwizyty – najczęściej są to miniaturki domów, z którymi przyjeżdżają pielgrzymi przed rozpoczęciem budowy, lalki, jeśli spodziewają się dziecka lub miniaturowe samochodziki, jeśli z jakiegoś powodu nie mogli poświęcić prawdziwego lub dopiero planują zakup.
Obowiązkowo należy też przynieść kilka butelek piwa. Podczas ceremonii klienci patrzą, a prowadzący modli się o spełnienie ich próśb. Modlitwa powtarzana jest kilkukrotnie, a między każdym powtórzeniem następuje błogosławieństwo piwem. Prowadzący skrapia piwem przelanym do plastikowego kubka wszystkie rekwizyty. Następnie sam pociąga duży łyk i podaje kubek swoim klientom, którzy też muszą się napić. Potem modlitwa i znów runda piwa. Przez chwilę przyglądamy się temu na odległość, ale bardzo szybko do swojego stolika zaprasza nas jedno małżeństwo. Na stoliku stoi miniaturka auta oraz kilka miniaturowych zwierząt, a prowadzący odmawia modlitwę. Gdy nadchodzi czas na piwo, my też musimy się napić, ponoć to zwiększa szanse, że prośby do Boga zostaną wysłuchane.
Jest już wczesny wieczór, a samozwańczy duchowni prowadzą swoje modły od rana. Wzięcie mają duże, praktycznie klient za klientem. A praca nie jest łatwa, browara pić trzeba, więc nasz duchowny ledwo stoi już na nogach, a język w czasie modlitwy mu się plącze.
Następnego dnia pożyczamy konie i jedziemy na wycieczkę po okolicy z lokalnym przewodnikiem. Odwiedzamy ruiny Inków i robimy sobie przy nich krótką przerwę. Przewodnik opowiada nam historię ludu Aymara, z którego on sam pochodzi – według niego na dnie jeziora Titicaca jest zatopione starożytne miasto, które zostało zasiedlone przez przybyszów z kosmosu, a wszyscy Aymara są potomkami tamtej cywilizacji. To potwierdzona informacja bo jego ojciec jest antropologiem i uważa tak samo.
Po konnej przejażdżce wracamy nad brzeg jeziora. Leżąca na 3812 m n. p. m. Titicaca to najwyżej na świecie położone jezioro, na którym pływają komercyjne statki. Ładujemy się na jeden z takich statków i płyniemy na Isla del Sol (Wyspę Słońca) – według Inków to właśnie na tej wyspie urodziło się słońce. Sąsiednia wyspa to Isla de la Luna (Wyspa Księżyca) i chyba nie muszę tłumaczyć, co się na niej urodziło.
Isla del Sol jest piękna. Znajdujemy sobie jakiś obskurny nocleg przy plaży, zostawiamy rzeczy i idziemy na północny koniec wyspy, gdzie znajdują się pozostałości po mieście Inków. Ruiny jak ruiny, ale widoki są cudowne. Słońce chyli się ku zachodowi, więc kolory robią się bardzo ciepłe. Wyspę oblewają błękitne wody jeziora Titicaca, a w oddali widać pasmo ośnieżonych szczytów, spośród których jeden wyróżnia się wysokością. To Huyana Potosi (6088 m n.p.m.), na szczycie którego kilka dni temu staliśmy.
Wracamy na plażę koło miejsca, gdzie nocujemy i spotykamy czterech chłopaków, których poznaliśmy kilka dni wcześniej w autobusie – Chilijczyka, Kolumbijczyka i dwóch Argentyńczyków. Pijemy piwo, rozmawiając o naszych krajach i życiach. Dołączają dwie Niemki, dwie Chilijki i dwoje Australijczyków. Robi się całkiem wesoło, więc mimo chłodu siedzimy do późna.
Większość nocuje na plaży, więc na śniadaniu znów się spotykamy. Tym razem zamiast piwa, rozmowy toczą się przy mate. Ja próbuję wykąpać się w Titicace, ale woda jest tak zimna, że daję radę wejść tylko do kolan. W przeciwieństwie do świni, która kąpie się obok.
Jesteśmy bliżej północy wyspy, na południowy koniec mamy stąd trzy godziny marszu. Postanawiamy jednak zrobić sobie krótki trekking przez wyspę i z powrotem do Copacabany popłynąć z południa.
Trekking jest bardzo męczący, bo wyspa jest górzysta, a powietrze gorące. Niestety, po drodze musimy uiścić małą opłatę za przejście. To tylko kilka bolivianos, ale te kilka bolivianos mieliśmy odłożone na bilet powrotny na stały ląd. Dochodzimy więc do miejsca, z którego odpływają statki, zupełnie bez gotówki, a na wyspie nie ma żadnego bankomatu. Na szczęście kapitan obniża nam cenę o połowę, a drugą połowę płacą za nas jacyś bardzo uprzejmi Boliwijczycy.
Z Copacabana jedziemy autobusem do Puno, które znajduje się już po peruwiańskiej stronie jeziora. Na granicy wszystko trwa strasznie długo, ale w końcu się udaje i wjeżdżamy do Peru – dwudziestego pierwszego kraju naszej podróży.
W samym Puno nie ma nic ciekawego, ale my kierujemy się na pobliskie Islas Flotantes, czyli Pływające Wyspy. Jak sama nazwa wskazuje, są to wyspy, które unoszą się na wodzie. Wsypy są sztuczne i zostały zbudowane przez lud Uru, który kilkaset lat temu zmuszony był znaleźć na jeziorze miejsce bezpieczne od agresji innych plemion.
Wyspy zbudowane są z trzciny totora. Totora rośnie przy brzegach jeziora Titicaca, skąd zbierają ją Uru i łączą w bloki zwane Khili. Na Khili są następnie układane wiązki trzciny totora aż całość osiągnie grubość około 4 metrów. Dolna warstwa trzciny ma cały czas kontakt z wodą i stopniowo od dołu gnije, dlatego regularnie, maksymalnie co trzy miesiące, od góry muszą być dokładane nowe warstwy. Proces budowy wysp trwa więc nieustannie.
Wszystkie zabudowania na wyspach również wykonane są z trzciny – m. in. domy, sklepy czy szkoła podstawowa. Nie ma natomiast cmentarza, swoich zmarłych Uru chowają na lądzie.
Choć obecnie coraz większe dochody zaczyna przynosić turystyka, to wciąż wielu Uru utrzymuje się z polowań na ptaki i rybołówstwa. Co ciekawe, do połowu ryb wykorzystują kormorany – przywiązują ptaki za nogę przy krawędzi wyspy, czekają aż złapią wystarczająco dużo ryb, a następnie im je odbierają.
Aktualnie archipelag składa się ze 120 sztucznych wysp, ale ich liczba ciągle rośnie. Ich średnice wahają się od 15 do 60 metrów, a zamieszkuje je od 1 do 10 rodzin. Uru poruszają się między wyspami na trzcinowych łodziach. W sumie w ten oryginalny sposób mieszkają 272 rodziny, czyli około 1200 osób. Początkowo wyspy znajdowały się 14 km w głąb jeziora, ale w 1986 sztorm na Titicace zniszczył większość archipelagu i Uru zdecydowali się je odbudować bliżej lądu. Aby wyspy się nie przemieszczały, są zacumowane do dna jeziora i do siebie na wzajem.
Pod wieczór wracamy do Puno i nocnym autobusem jedziemy w stronę Cañón del Colca – jednego z najgłębszych kanionów świata, do którego planujemy zejść na kilkudniowy trekking…