Podróż 1 - Dookoła świata Malezja

Między Georgetown a KL

Przez - 9 maj 2014

Prom nas trasie Butterworth – Georgetown odpływa co 20 minut. Na wyspę można dostać się także trzynastokilometrowym mostem, ale ten sposób jest droższy. Na pokładzie statku zaczepia mnie Malezyjczyk o imieniu Jamal. Pyta, skąd jestem, co tu robię i jakie mam plany. On płynie tylko odwiedzić kolegę, na co dzień mieszka w Ipoh. Gdy na lądzie rozchodzimy się w swoje strony, zostawia mi numer telefonu oraz adres i zaprasza do siebie, gdy będę w jego mieście. To już trzecie zaproszenie na nocleg w ciągu ostatnich dwóch dni. Ciekawe czy to kwestia tego, że Malezyjczycy są tacy gościnni (nie zdziwiłbym się, bo do tej pory we wszystkich krajach muzułmańskich tak było), czy tego, że podróżuję sam.
Wyspa Penang, na której leży Georgetown to najstarsza brytyjska kolonia w Azji Południowo-Wschodniej, założona już w 1786 roku. W 1941 rok została zdobyta przez Japończyków i do końca II wojny światowej pozostawała pod ich okrutnymi rządami. Po wojnie wróciła w ręce Brytyjczyków, ale w 1957 wraz z resztą Malezji uzyskała niepodległość.
Znajduję tani hostel, zostawiam rzeczy i idę zwiedzać miasto. Georgetown słynie ze swojej kolonialnej architektury, pamiątki po Brytyjczykach. Odwiedzam Fort Cornwallis, który nigdy nie brał udziału w wojnie, dzielnicę indyjską Little India, chińskie China Town, ormiańską Armenian Street oraz po prostu przechadzam się bez celu ulicami. Musze przyznać, że Georgetown mnie nie zachwyca.
Na kolację wybieram stragany stojące przy Lebuh Leith. Georgetown słynie z najlepszego jedzenia w Malezji, więc nie mogę tego zmarnować. Jedna z przekąsek, które wybieram to całkowicie czarne z wierzchu i ciemnozielone w środku jajko.
– Dlaczego to jajko jest czarne? – pytam sprzedawczynię już po zjedzeniu.
– Nie wiem – odpowiada z rozbrajającą szczerością – kupiłam od jakiegoś Chińczyka.
Później doczytuję, że jajka te przygotowuje się poprzez zostawienie ich (nieugotowanych) na okres od kilku tygodni do kilku miesięcy w zalewie z gliny, popiołu, soli, tlenku wapnia i łusek ryżowych. Po tym czasie jajka przybierają wspomniany kolor, a białko i żółtko ścinają się jak przy gotowaniu.
Inne dania są już mniej tajemnicze, a każde kosztuje koło złotówki. Ale legenda Georgetown jako kulinarnej stolicy Malezji sprawiała, że liczyłem na trochę więcej.
Tradycyjnie już, jak na wszystkich odwiedzanych ostatnio wyspach, następnego dnia pożyczam skuter. Kółko wokół wyspy wiedzie przez ogrody botaniczne pełne małp (oprócz makaków jawajskich, których w tej podróży spotkałem już setki, są też rzadsze langury czarne), Świątynię Węży (w ogrodach której mieszka kilkadziesiąt jadowitych żmii oraz węży) rybackie wioski, plantacje durianów i góry na północnym-zachodzie. Końcówkę trasy pokonuję w ulewnym deszczu, więc wracam zmarznięty i przemoczony.
Po dwóch nocach w Georgretown zobaczyłem już chyba wszystko co było do zobaczenia. Płynę zatem z powrotem na stały ląd, a potem kieruję się w głąb kraju do Cameron Highlands. Gdy dojeżdżam, jest już dosyć późno, więc na nic więcej niż znalezienie jedzenia i pokoju nie ma już czasu. Cameron Highlands to wyżynny region Malezji znany z plantacji herbaty i uprawy truskawek. Ze względu na niższe temperatury niż w reszcie kraju, jest popularnym wśród Malezyjczyków miejscem wypoczynku.
Wcześnie rano biorę zapas wody oraz batoników na cały dzień i ruszam w długą wędrówkę na plantację herbaty BOH. Po drodze wodospady, dzika dżungla oraz krótkie zabłądzenie :)
Po czterech kilometrach wędrówki przez las, kolejnych dwóch przez uprawy warzyw oraz owoców i na zakończenie trzech przez plantację herbaty, docieram w końcu do fabryki i siedziby plantacji. Po fabryce oprowadzi nas o 16 za darmo jeden z pracowników. W nogach mam już sporo kilometrów, więc pół godziny, które zostało do 16 spędzam na siedząco podziwiając widoki z butelką produkowanej tutaj mrożonej herbaty z miodem.
Wycieczka zaczyna się zgodnie z planem o 16:00, a kończy… nie później niż o 16:07. Przelatujemy tylko szybko pomieszczenia, w których herbata jest miażdżona, skręcana i suszona. Jestem trochę zawiedziony, na szczęście przyszedłem tu nie dla fabryki, a dla pięknych widoków. A te zapierają dech w piersiach. Ze wszystkich stron otaczają mnie zaokrąglone wzgórza, porośnięte równiutkimi rzędami krzewów herbacianych. W każdym kierunku ciągną się po horyzont, różniąc się między sobą tylko odcieniem zieleni. Od jasnej trawiastej w słońcu przez pistacjową, miętową, seledynową i oliwkową aż do ciemnej szmaragdowej na ukrytych przed słońcem północnych stokach. A wejście na każde kolejne wzgórze otwiera widok na nowe zbocza i nowe nieznane barwy.
W końcu trzeba wracać. Zapada zmierzch a przede mną jeszcze 9 km do hostelu, w którym zostawiłem plecak. Ruch jest niewielki, ale idąc wystawiam wyciągnięty kciuk. Zatrzymuje się już trzeci samochód – grupa chińskich przyjaciół jadących na nocny bazar do Brinchangu, a więc przejeżdżających dokładnie przez moje Tanah Rata.
– Nocny bazar? – dopytuję się.
– Tak, sprzedają głównie jedzenie, podobno bardzo dobre.
A więc wiem już, co będę robił wieczorem. Wysiadam jednak w Tanah Rata, gdzie muszę przedłużyć swój pobyt zanim obsługa pójdzie spać. Do Brinchangu mam tylko 5 km, więc pójdę piechotą.
Bazar faktycznie jest całkiem spory. Na każdym kroku sprzedają truskawki. Truskawki na wagę, truskawki na sztuki, sok truskawkowy, koktajl z truskawek, truskawki w czekoladzie, truskawki na patyku, truskawki zapiekane i w ogóle wszędzie truskawkowy szał. Tyko przybysza z Polski bardziej niż truskawki interesuje nasi goreng. To tradycyjna malezyjska (oraz indonezyjska) potrawa złożona z ryżu smażonego z różnymi dodatkami. Wracam stopem, bo nogi włażą mi już w dupę. W tym górzystym terenie pokonałem dzisiaj pieszo sporo ponad 20 km.
Po wyczerpującym dniu śpię jak zabity, a gdy wstaję, pakuję plecak i idę szukać transportu do stolicy Malezji – Kuala Lumpur. Autobus jest tani i stosunkowo szybki, więc tym razem rezygnuję z łapania stopa. Omijam tym samym Ipoh i nie korzystam z zaproszenia do Jamala. Do KL, jak skrótowo mówią Malezyjczycy, dojeżdżam po południu, kilka godzin przed umówionym spotkaniem z Muhamadem, moim couchsurfingowym hostem. A więc mam trochę czasu na kafejkę internetową oraz zobaczenie symbolu Malezji – Petronas Towers.
Wchodzę do rozległego centrum handlowego. Już na parterze sklepów i przestrzeni jest bardzo dużo. A pewnie są jeszcze ze dwa albo trzy takie piętra – myślę sobie.
– Przepraszam, czy jest tu gdzieś kafejka internetowa – pytam panią w informacji.
– Tak, na 12. piętrze, sir.
Co najmniej dwanaście pięter – tego się nie spodziewałem. Jak się później dowiaduję, centrum nazywa się Berjaya Times Square, ma 13 pięter, powierzchnię 700.000 m², ponad 1.000 sklepów i jest 8. co do wielkości centrum handlowym świata. W dodatku całe przystrojone jest świątecznymi ozdobami, co jakoś niespecjalnie pasuje mi do panujących na dworze temperatur.
Od jednego giganta przemieszczam się do drugiego. Petronas Towers to dwie bliźniacze wieże o wysokości 452 m. Obecnie są na ósmym miejscu wśród najwyższych budynków świata, ale do 2004 roku zajmowały pozycję lidera. Mają 88 pięter, 78 wind, 32 tysiące okien, najgłębsze fundamenty na świecie i charakterystyczny łączący je na wysokości 170. piętra mostek. Jedna wieża zajęta jest przez biura malezyjskiego przedsiębiorstwa naftowego Petronas, druga przez firmy, które biura tam wynajmują.
Pod wieże docieram tuż przed zachodem, więc mam szczęście zobaczyć je jeszcze w dzień, potem przy znaczącym słońcu, a na końcu w nocy. Po ciemku robią największe wrażenie – są pięknie oświetlone i widoczne z bardzo daleka. W środku wykończone bardzo elegancko, ale kolejka i wysoka cena za wjazd na górę mnie odstraszają.
O zrobienie zdjęcia z Petronas Towers prosi mnie pewien Ukrainiec. Ma na imię Wiktor, na stałe mieszka w Holandii i przyjechał na trzy tygodnie do Malezji i Singapuru. Dyskutujemy chwilę o obecnej sytuacji na Ukrainie i o dalszych planach na podróż, ale wkrótce muszę się zbierać, bo Muhamad ma odebrać mnie z miasta autem.
Muhamad jest świeżo po studiach, pracuje jako projektant systemów monitoringu i trenuje badmintona, który jest w Malezji sportem narodowym. Wieczorem spotykamy się przy kolacji z jego kilkoma kumplami ze studiów. Chłopaki palą papierosa za papierosem. Tłumaczą, że religia (są jak większość Malajów muzułmanami) nie pozwala im pić alkoholu, więc nadrabiają papierosami. Opowiadają też o specyficznym ustroju Malezji. Otóż na czele 9 z 13 stanów Malezji stoją sułtani, których władza jest dziedziczna. Sułtani ci zmieniają się na tronie królewskim Malezji w ustalonej kolejności co 5 lat, więc jeśli któryś z nich sułtanuje w swoim stanie dłużej niż 45 lat, jest królem kraju dwukrotnie.
Rano Muhamad jedzie do pracy, a ja metrem na zwiedzanie. Zaczynam od Batu Caves – podmiejskiego kompleksu jaskiń, będących dla hinduistów świętym miejscem. Jaskinie same w sobie bez szału, ale wokół kręci się pełno małp, a w dodatku trafiam na porę ich karmienia, wiec rozrywki nie brakuje.
Dalej wzdłuż jeziora Tuiwangsa, w którym pięknie odbija się biznesowa dzielnica Kuala Lumpur wraz z wieżami Petronas Towers, docieram do dzielnicy malajskiej – Kampung Baru. Ale jak to na tych szerokościach geograficznych często bywa, w ciągu 5 minut znienacka nadchodzi potężna burza z ulewą. Szybko chowam się pod najbliższym dachem i czekam na rozpogodzenie. Okazuje się, że budynek, który wybrałem na kryjówkę to świątynia sikhów, a jeden z nich zaprasza mnie do środka. Myjemy ręce i nogi, ja dostaję obowiązkowy turban i podążam za moim sikhijskim przewodnikiem. Wchodzimy do sali modlitw, gdzie na specjalnym podwyższeniu medytuje jeden z nich, dowiaduję się też sporo o zwyczajach sikhów. No, całkiem nieźle wyszło z tą ulewą, sam na pewno bym tu nie trafił :)
Przechadzam się jeszcze po dzielnicy chińskiej oraz indyjskiej oraz po placu Merdeka z kolonialną zabudową, gdzie w 1957 roku flaga malezyjska zastąpiła brytyjską obwieszczając uzyskanie przez kraj niepodległości.
Wieczorem miałem iść na badmintona razem z Muhamadem, niestety w ostatniej chwili trening zostaje odwołany. Nie zobaczę więc na własne oczy, jak trenuje się w światowej stolicy badmintona, tym bardziej, że następnego dnia rano kupuję bilety na najtańszy nocny pociąg do Singapuru.
Do Kuala Lumpur dociera też reszta ekipy. Spotykamy się w kafejce internetowej, gdzie ja i Grzesiek porównujemy ilość ofert pracy dla programistów w poszczególnych australijskich miastach. Okazuje się, że Sydney bije pod tym względem na głowę wszystkie inne miasta, więc kupujemy bilety lotnicze z Medanu w Indonezji właśnie do Sydney. Na 10 grudnia, więc zostało nam ostatnie 15 dni podróży.
Chwilę później rozdzielamy się ponownie – ekipa dopiero zaczyna swoją przygodę z Kuala Lumpur, a ja ruszam już w stronę jednego z najnowocześniejszych miast i jednego z najlepiej rozwiniętych państw świata – Singapuru…

Langur czarny

Langur czarny

Świątynia Węży

Świątynia Węży

Plantacja herbaty w Cameron Highlands

Plantacja herbaty w Cameron Highlands

Petronas Towers

Petronas Towers

TAGI
$ komentarzy
  1. Odpowiedz

    Stahu

    14 maj 2014

    Maćku Drogi!

    Już mamy połowę maja, porę deszczową w Polsce, a Ty nam o listopadzie jeszcze piszesz! 😉
    A na mapie widać, że już po NZ i Tasmanii się kręcicie. Co to za opóźnienia?! Tylko nie mów, że ciężko pracujesz :)

    Pozdro

  2. Odpowiedz

    Maciek

    22 maj 2014

    Oczywiście, że ciężko pracuje! Tak jak i mój filtr antyspamowy, który z jakiegoś powodu odrzucił Twój komentarz 😛

    A jak tylko dojdę z wpisami do Australii, to obiecuję, że tempo wzrośnie :)

Zostaw odpowiedź na Stahu / Anuluj odpowiedź

MACIEJ SZARSKI
z ekipą
Wrocław, Polska

Hej! Jesteśmy grupą przyjaciół z Wrocławia, którzy w 2013 roku postanowili przerwać studia, rzucić pracę i ruszyć w podróż, Teraz wiemy już, że to była świetna decyzja, a pasja podróżowania do dzisiaj kieruje naszym życiem. Więcej o nas tutaj :)

Podróż 2 – Ameryka Środkowa
Szukaj
Statystyki
Liczba podróży: 2
Dni w podróży: 495 (+1*)
Odwiedzone kraje: 36
Przejechane kilometry: 57661
Największa wysokość: 6088 m
Najmniejsza wysokość: -28 m

* okrążając świat przeżyliśmy, tak jak Fileas Fogg, jeden dzień więcej niż ci, którzy spokojnie siedzieli wtedy w domach :)