Podróż 1 - Dookoła świata Indonezja

Ostatnie chwile w Azji

Przez - 5 lipiec 2014

Następnego dnia wcześnie rano wsiadam na prom i dopływam do miasta Banda Aceh, stolicy prowincji Aceh. Wśród wszystkich krajów, których dotknęło tsunami w 2004 roku, ten region ucierpiał najmocniej, choć u nas więcej słyszało się o Tajlandii, Malediwach czy innych bardziej turystycznych miejscach. Ale z 280 tysięcy ofiar żywiołu aż 170 tysięcy zginęło właśnie w Aceh, a samo miasto Banda Aceh zostało doszczętnie zniszczone.
W ogóle mieszkańcy Aceh nie mają łatwego życia. Od 1976 roku, kiedy separatystycznych ruch GAM ogłosił niepodległość Aceh, przez 29 lat z mniejszym lub większym nasileniem trwała tu wojna domowa. Dopiero tsunami przyciągnęło do tego konfliktu międzynarodową uwagę, zniszczyło zapasy i zabiło tysiące walczących z obu stron, co doprowadziło pół roku później do podpisania pokoju. Dziś Banda Aceh jest już w większości odbudowane, ale gdzieniegdzie trafić można na statek rzucony przez fale w głąb lądu, pamiątkowe tablice, pomniki czy tworzone na szybko cmentarze. Tych ostatnich powstało sporo, bo przy takiej ilości ofiar pojawiła się natychmiast groźba epidemii. Zmarłych chowano więc w masowych grobach, a jednym z najbardziej potrzebnych artykułów były worki na ciała.
Niedawno otwarto też muzeum tsunami. Muzeum to jest idealnym przykładem azjatyckiego sposobu budowania i w ogóle podejścia do życia. Czteropiętrowy budynek o powierzchni 2500m² zbudowano z wielkim rozmachem, ale o zawartość w ogóle nie zadbano. Tylko niektóre plansze informacyjne przetłumaczono, bardzo z resztą słabo, na język angielski. Zdjęcia, nie tylko te wykonane w czasie tsunami, ale nawet aktualne, są fatalnej jakości. A ten, kto napisał teksty informacyjne, nawet ich po sobie nie przeczytał, bo są pełne najprostszych literówek. W ogóle problemu litrówek w Azji jakoś nie jestem w stanie zrozumieć. Praktycznie na każdym kroku spotyka się wielkie billboardy, ulotki, tablice informacyjne, na które ktoś wydał zapewne mnóstwo pieniędzy, a nie zadał sobie nawet trudu, żeby przeczytać je przed wydrukowaniem. I nie zawsze chodzi o słabą znajomość angielskiego, bo czasem w środku słowa pojawia się na przykład jakaś przypadkowa cyfra czy znak specjalny.
Po wizycie w muzeum przechadzam się jeszcze po mieście. Trafiam na ważący 2600 ton statek elektrownię, który fala rzuciła 5 km w głąb lądu i tam pozostawiła. Docieram też do kutra rybackiego, który porwany przez wodę osiadł na dachu jednego z domów. Na jego pokładzie przed żywiołem schronienie znalazło 59 osób, które przebyły razem z nim drogę w głąb lądu i dzięki temu udało im się przeżyć. Mijam także meczet, który podobno cudowanie przetrwał kataklizm nienaruszony.
Poza śladami tsunami w mieście nie ma nic ciekawego. Wieczorem wsiadam więc w nocny autobus do Medanu – stolicy Sumatry, skąd pojutrze wylatuję do Sydney. Planowałem jeszcze dogadać się z jakimś rybakiem, żeby podrzucił mnie na jedną z bezludnych wysp archipelagu Banyak i zostawił na kilka dni, ale niestety zabrakło czasu.
W Medanie David, mój gospodarz z couchsurfingu proponuje, że pokaże mi miasto. W czasie 20-minutowej przejażdżki zobaczyliśmy, jak mówi, wszystko, co jest do zobaczenia. Jedyne miejsce, w którym wysiadamy z samochodu, to jakieś muzeum. „W dniu 9.12 nieczynne z powodu braku prądu” napisano jednak na wyrwanej z zeszytu i przyklejonej na drzwiach kartce. David mówi, że to jego trzecia próba i za każdym razem trafia na przerwę w dostawie prądu, wiec muzeum nigdy jeszcze nie widział.
Mama Davida ma dzisiaj urodziny, wybieramy się wiec całą familią (tak, chwilowo jestem częścią rodziny) na uroczystą kolację. Schodzą się ciocie, babcie i sporo osób, w których pokrewieństwie i powinowactwie szybko się gubię. Podobno pierwszy raz od wielu lat wystawna wieczerza nie odbywa się w Pizzy Hut, która tutaj uważana jest za jedną z lepszych restauracji. Choć ja trochę żałuję, bo rzygam już ryżem. Ale po pysznej kolacji urodzinowej i jeszcze lepszym śniadaniu, na które zabiera mnie następnego dnia David, wiem, że już niedługo będę za azjatyckim jedzeniem tęsknił. Z resztą tak jak i za Azją w ogóle.
Przedpołudnie poświęcam na kupienie zapasu żelu pod prysznic, pasty do zębów i kilku innych drobiazgów, które w Australii będą na pewno dużo droższe. Myślałem też o kupieniu butów, ale po dwóch godzinach prób poddaje się – w tym kraju nie sprzedaje się rozmiarów większych niż 43.
Po południu spotykam się z Grześkiem na lotnisku w Medanie. Słyszeliście kiedyś, że istnieje gdzieś na świecie lotnisko imienia Polski? Otóż istnieje. A jest nim port lotniczy Medan – Polonia. W 1872 roku koncesję na uprawę tytoniu w tym miejscu uzyskał Polak, baron Michalski. Teren nazwał na cześć swojego ojczystego kraju Polonią i tak, mimo że zamiast plantacji jest tu teraz lotnisko, pozostało do dzisiaj.
Nadajemy bagaż i idziemy w stronę odprawy celnej. Grzesiek bez problemu dostaje pieczątkę wyjazdową w swoim paszporcie i na odcinku karty imigracyjnej, który otrzymał przy wjeździe. A ja przypominam sobie, że moja karta imigracyjna jest bezpiecznie schowana w plecaku, który… został już prawdopodobnie załadowany do samolotu. I choć nie za bardzo jestem w stanie zrozumieć cel istnienia takiego papierka, celnik w żaden sposób nie daje się przekonać, żeby mnie przepuścić. Trafiam do pokoju jego przełożonego, ale ten też tylko wzrusza ramionami i odburkuje, że nie może mi pomóc.
Do odlotu jeszcze 35 minut. Wracam szybko do stanowiska linii Air Asia, tłumaczę sytuację, a miła pani zapewnia, że zrobi co w jej mocy, żeby odzyskać mój bagaż. Mija dziesięć minut, potem kolejne. Już dawno powinienem być pod bramką, gdzie pewnie pozostali pasażerowie wchodzą właśnie na pokład samolotu. W końcu pani oznajamia, że bardzo jej przykro, ale bagaż jest już w luku i nie zdąży do mnie z powrotem dotrzeć.
W tym momencie na blacie obok dostrzegam czystą kartę imigracyjną. To moja ostatnia nadzieja. Wypełniam szybko swoim danymi, datą wjazdu i podpisem. Puste zostaje tylko miejsce na podpis i pieczątkę celnika, który wpuszczał mnie do Indonezji, ale na to nic nie mogę poradzić. Podbiegam jeszcze raz do odprawy.
– Udało się, odzyskałem swoją kartę – kłamię łapiąc oddech.
– Ma pan szczęście – mówi celnik, podbijając kartę, nie spojrzawszy nawet na nią.
Odnajduję odpowiednią bramkę ze sporym, jak na te przygody, zapasem czterech minut.
Dwadzieścia minut później odrywamy się od ziemi. Po 133 dniach podróży i ponad 20 tysiącach przejechanych kilometrów opuszczam Azję, a chwilę potem półkulę północną i kieruję się na Antypody…

Kuter na dachu domu

Kuter na dachu domu

Cudownie ocalały meczet

Cudownie ocalały meczet

TAGI

ZOSTAW KOMENTARZ

MACIEJ SZARSKI
z ekipą
Wrocław, Polska

Hej! Jesteśmy grupą przyjaciół z Wrocławia, którzy w 2013 roku postanowili przerwać studia, rzucić pracę i ruszyć w podróż, Teraz wiemy już, że to była świetna decyzja, a pasja podróżowania do dzisiaj kieruje naszym życiem. Więcej o nas tutaj :)

Podróż 2 – Ameryka Środkowa
Szukaj
Statystyki
Liczba podróży: 2
Dni w podróży: 495 (+1*)
Odwiedzone kraje: 36
Przejechane kilometry: 57661
Największa wysokość: 6088 m
Najmniejsza wysokość: -28 m

* okrążając świat przeżyliśmy, tak jak Fileas Fogg, jeden dzień więcej niż ci, którzy spokojnie siedzieli wtedy w domach :)