Przez - 25 luty 2015

W Australii nadchodzi długi weekend – w poniedziałek jest Canberra Day i Aussie świętują. Tak przynajmniej wtedy myślimy, bo gdy mamy już lot na Tasmanię na czwartkowy wieczór i bierzemy urlop na piątek, okazuje się, że… wolne jest tylko w Canberrze. No cóż, nie mamy już wyjścia – prosimy o dodatkowy dzień urlopu na poniedziałek i ruszamy.
Kilkanaście minut przed naszym lotem na niebie zaczynają zbierać się czarne chmury.
– Pewnie zaraz zacznie się burza i nigdzie nie polecimy – rzuca pesymistycznie Grzesiek.
– Nie ma szans – odpowiadam zdecydowanie – zaraz się rozjaśni, albo przejdzie bokiem.
Dwie godziny później, wciąż jesteśmy na lotnisku, a po kilku kolejnych komunikatach przesuwających nasz lot na potem, nadchodzi ostatni, informujący, że został on odwołany z powodu burzy. Do domu z lotniska mamy ponad godzinę drogi, a jutro pierwszy samolot na Tasmanię odlatuje o 7:00, więc przenosimy się tylko do terminala międzynarodowego, który czynny jest całą dobę, i przesypiamy noc na karimatach na podłodze.
Rano idzie już bez większych problemów i po dwóch godzinach lądujemy w stolicy Tasmanii, Hobart.
Tak właściwie, to po co Brytyjczycy rozpoczęli kolonizację Tasmanii? Na stałym australijskim lądzie ziemi mieli pod dostatkiem (dalej jej nie brakuje!), klimat też przyjemniejszy, bo na Tasmanii bywa zimno i wietrznie. Więc po co? Po to, żeby kolonii nie założyli tu Francuzi. Taka była początkowa motywacja, szybko jednak wymyślono, że Tasmania jest jeszcze bardziej odizolowana od świata niż Australia kontynentalna i jest idealnym miejscem do zsyłania więźniów. Wkrótce więc Hobart zmieniło się w szybko rozbudowywaną kolonię karną. Z czasem jednak przybywało osadników dobrowolnych i miasto przekształciło się w dobrze prosperujący port należący do światowej czołówki przemysłu stoczniowego i wielorybniczego.
Na szczęście dla nas lotnisko Hobart International Airport położone jest poza miastem. Przechodzimy więc zaledwie kilkaset metrów do głównej drogi i wyciągamy kciuki. Ruch jest niewielki – trochę pewnie dlatego, że na Tasmanii jest dzisiaj święto (Eight Hour Day, coś w rodzaju Święta Pracy), trochę dlatego, że na całej wyspie mieszka zaledwie 500 tysięcy ludzi (na terytorium 1,5 razy większym od Holandii!), a trochę, jak się później dowiedzieliśmy, dlatego, że niedawno dwóch chłopaków udających autostopowiczów zamordowało tu kierowcę, nie robiąc nam tym najlepszej reklamy.
Na początku powoli posuwamy się naprzód, ale przejechawszy zaledwie połowę z zaplanowanych do pierwszego celu 150 km, utykamy gdzieś-w-środku-niczego. Okazuje się bowiem, że już kilkadziesiąt kilometrów od Hobart ruch jest znikomy.
Stoimy na poboczu, nie częściej niż raz na kilkanaście minut mija nas samochód, a czas leci nieubłaganie. Po trzech godzinach przychodzi w końcu zwątpienie. Mieliśmy tylko niecałe pięć dni na objechanie Tasmanii. Pierwszy dzień straciliśmy przez przełożony lot, drugi powoli zbliża się już do końca, a my wciąż nigdzie nie dojechaliśmy. W dodatku ciągle jesteśmy przy głównej drodze wyspy – wolimy nawet nie myśleć jak mały ruch jest na drogach bocznych, którymi będziemy musieli jeździć między najciekawszymi atrakcjami.
W końcu podejmujemy trudną decyzję – przechodzimy na drugą stronę drogi i łapiemy stopa z powrotem w stronę Hobart, gdzie znajduje się najbliższa wypożyczalnia samochodów. Na dwie osoby wyjdzie na pewno bardzo drogo, w dodatku do Hobart dotrzemy w najlepszym wypadku wieczorem i samochód wynajmiemy dopiero jutro. Ale jeśli nie chcemy całkiem zmarnować urlopu, to nie mamy wyjścia.
– Byłoby spoko, gdyby ktoś zaproponował nam swój samochód, co? – mówię bez cienia nadziei.
– Ta… – wzdycha Grzesiek – ale takie rzeczy to chyba tylko w filmach.
W drugą stronę idzie nam dużo lepiej i już po dziesięciu minutach zatrzymuje się biały pickup. Za kierownicą siedzi szczupła kobieta koło pięćdziesiątki, a na tylnym siedzeniu dwa psy, merdające ogonami na nasz widok. Opowiadamy naszą historię i wspominamy, że jedziemy do Hobart, żeby wypożyczyć auto.
– Auto? – marszczy brwi – Przecież ja mam auto. I w sumie nie będę go potrzebować przez najbliższych kilka dni. Miałam co prawda podrzucić coś znajomym, ale możemy to zrobić zaraz, a potem pojedziecie moim dzielnym pickupem.
Zatyka nas z wrażenia. Próbujemy jeszcze z grzeczności odmówić, marudzimy, że boimy się, że coś zepsujemy, ale Iluwka (bo tak nam się przedstawiła kobieta) nie daje się przekonać.
– Po co macie płacić za wypożyczenie auta skoro moje będzie stało nieużywane? Bierzcie i już. – kończy dyskusję – Jak bardzo chcecie się odwdzięczyć, możecie wracając przywieźć pizzę.
Jedziemy więc z Iluwką do jej znajomych zostawić im odżywki dla koni – Iluwka jest specjalistą od odżywania zwierząt, szczególnie właśnie koni. Raz w tygodniu jeździ nawet do Hobart wykładać na tamtejszym uniwersytecie. Znajomi mieszkają niedaleko, a gdy zostawiamy odżywki, Iluwka bierze nas jeszcze na chwilę nad ocean. Daje tam pobiegać psom, a nam pokazuje ruiny jakichś aborygeńskich zabudowań. Aborygeni Tasmańscy osiedlili się na wyspie około 40 tysięcy lat temu. Przybyli z Australii kontynentalnej w czasie, kiedy Tasmania była z nią jeszcze połączona lądem. Od momentu brytyjskiej kolonizacji w 1803 roku ich liczba zaczęła się szybko zmniejszać, aż w 1905 roku umarł ostatni Aborygen Tasmański czystej krwi. Wśród przyczyn takiego obrotu sprawy były przede wszystkim mordy popełniane na tubylcach przez kolonizatorów oraz przywiezione przez nich z Europy choroby. A razem z Aborygenami umarła cała grupa języków tasmańskich, o której dzisiaj wiadomo bardzo niewiele.
Największa niespodzianka czeka nas jednak, gdy jedziemy odwieźć Iluwkę do domu. Skręcamy z głównej drogi, otwieramy bramę na posesję, wjeżdżamy i podążamy przed siebie polną drogą… przez jakieś pól godziny. Tak wielki jest teren najpierw jej sąsiada, a potem Iluwki. Ale na Tasmanii to nic dziwnego – przy gęstości zaludnienia 20 razy mniejszej niż w Polce ziemi nie brakuje. Mijamy setki owiec, aż w końcu docieramy do lasku. Stamtąd jeszcze parę minut jazdy między drzewami i naszym oczom ukazuje się niewielka polana, a na niej blaszany barak. Iluwka mieszka tu z dwoma psami, kilkoma końmi, kurami oraz owcą. Poza tym okoliczne kangury, wallaby (takie mniejsze kangury) i inna zwierzyna są już do niej na tyle przyzwyczajone, że bez obaw zbliżają się do domu.
Iluwka wręcza nam kluczyki do samochodu, udziela ostatnich wskazówek, zapisuje na wszelki wypadek swój numer telefonu i bez najmniejszego zawahania wysyła w drogę. A my wciąż nie możemy uwierzyć, że łapiąc stopa dostaliśmy na cztery dni auto!
Jeszcze pół godziny przez tereny Iluwki oraz jej sąsiada i docieramy do głównej drogi. Jest pusto, więc gdy wrzucamy piątkę (prawą ręką, bo kierownicę mamy po lewej!), to dojeżdżamy na niej aż do Wineglass Bay…

Auto od Iluwki

Auto od Iluwki

TAGI

ZOSTAW KOMENTARZ

MACIEJ SZARSKI
z ekipą
Wrocław, Polska

Hej! Jesteśmy grupą przyjaciół z Wrocławia, którzy w 2013 roku postanowili przerwać studia, rzucić pracę i ruszyć w podróż, Teraz wiemy już, że to była świetna decyzja, a pasja podróżowania do dzisiaj kieruje naszym życiem. Więcej o nas tutaj :)

Podróż 2 – Ameryka Środkowa
Szukaj
Statystyki
Liczba podróży: 2
Dni w podróży: 495 (+1*)
Odwiedzone kraje: 36
Przejechane kilometry: 57661
Największa wysokość: 6088 m
Najmniejsza wysokość: -28 m

* okrążając świat przeżyliśmy, tak jak Fileas Fogg, jeden dzień więcej niż ci, którzy spokojnie siedzieli wtedy w domach :)