Podróż 1 - Dookoła świata Australia

Oposy, wszędzie oposy

Przez - 12 marzec 2015

Pod samą górę Cradle nie można dojechać autem, ale z parkingu oddalonego od niej o kilka kilometrów dowożą turystów specjalne busiki. Chcemy obejść jezioro Dove znajdujące się u stóp góry, ale przez to, że dotarliśmy tu dość późno, mamy niecałe 2,5 godziny na pokonanie przewidzianej na trzy godziny trasy, potem odjedzie nam ostatni powrotny autobus. Narzucamy więc sobie mocne tempo, wyprzedzamy większość ludzi na trasie i na autobus dochodzimy… 40 minut za wcześnie. Przynajmniej możemy sobie spokojnie popatrzeć na charakterystyczny złowieszczy wierzchołek Cradle Mountain.

Cradle Mountain i jezioro Dove

Cradle Mountain i jezioro Dove

Z parkingu idziemy jeszcze na dwa krótkie spacery wzdłuż pobliskiego strumienia. W ogóle Tasmania jest pełnia takich krótkich, maksymalnie godzinnych tras spacerowych. Wszystkie spisane są w broszurce „60 Great Short Walks” („60 wspaniałych krótkich tras spacerowych”), która jest nam na Tasmanii głównym przewodnikiem. Często zatrzymujemy się na specjalnie przygotowanych i zaznaczonych na mapce przydrożnych parkingach, z których do punktu widokowego, rzeczki, czy jeziora prowadzi taka właśnie krótka piesza ścieżka.
Idąc wzdłuż strumienia pod Cradle Mountain wypatrujemy dziobaka, którego bardzo chcielibyśmy spotkać, a którego spotkać nie jest niestety tak łatwo. Dziobak to bardzo dziwne zwierzę. Tak dziwne, że po przywiezieniu pierwszych szkiców i opisów z Australii do Europy większość europejskich naukowców nie uwierzyła w jego autentyczność. Później spierano się do jakiej gromady miałby zostać zaklasyfikowany, bo posiada cechy charakterystyczne zarówno dla ssaków, gadów jak i ptaków. Jeden z naukowców postulował nawet, żeby zaklasyfikować dziobaka razem z syrenami, smokami i dropbearami, czyli po prostu uznać, że takie zwierzę nie istnieje. Ostatecznie uznano go za ssaka, mimo że posiada kilka bardzo nietypowych jak na ssaka cech (składa jaja, wydziela jad i ma dziób).
My niestety istnienia dziobaka nie potwierdzamy, bo choć wpatrujemy się intensywnie w wodę, nie udaje nam się spotkać żadnego. Za to, gdy jesteśmy już prawie z powrotem na parkingu, w wysokiej trawie dostrzegamy wombata. Jest sporo większy niż ten, którego trzymaliśmy na rękach w parku Trowunna, a przede wszystkim spotkany w naturalnym środowisku. I zdaje się nami wcale nie przejmować.

Wombat w naturze

Wombat w naturze

Następnego dnia idziemy na czterogodzinny trekking do jeziora Shadow Lake, a po drodze spotykamy Niemca Markusa, który Tasmanię objeżdża rowerem. Razem dochodzimy do Shadow Lake, ale widoki nas nie zachwycają. Schodząc do parkingu nadkładamy jeszcze parę kilometrów, żeby zahaczyć o Platypus Bay (Zatokę Dziobaków), ale znów nie mamy szczęścia i dziobaka nie spotykamy.
W drodze powrotnej do domu Iluwki, od której pożyczyliśmy auto, o mały włos nie rozjeżdżamy przechodzącej przez drogę kolczatki, kupujemy obiecaną Iluwce pizzę i wjeżdżamy przez znaną nam już bramę jej teren. Przed nami ostatnie kilka kilometrów, gdy wskazówka temperatury silnika wskakuje nagle na czerwone pole, na pulpicie zapala się czerwona kontrolka, a spod maski zaczyna wydobywać się podejrzane bulgotanie. Okazuje się, że zagotowała nam się resztka wody w układzie chłodniczym. Czekamy jakieś pół godziny, aż wszystko trochę ostygnie, wlewamy do zbiorniczka ostatnie krople wody, które mamy ze sobą, i powoli próbujemy dotrzeć do domu Iluwki. Przegrzewający się silnik zmusza nas jeszcze do dwóch dłuższych postojów, a nasze telefony, tak jak na całej Tasmanii, nie mają tutaj zasięgu, więc nie możemy dać znać Iluwce, że dotrzemy później.
Nagle dostrzegamy zwisającego z gałęzi oposa. Zatrzymujemy samochód, robimy mnóstwo zdjęć i czujemy się już na Tasmanii spełnieni – poza dziobakiem widzieliśmy chyba wszystkie najciekawsze zwierzęta wyspy.
Po kolejnych 20 minutach dotaczamy się wreszcie do domu Iluwki.
– Hej, Iluwka, nie uwierzysz co właśnie widzieliśmy! – krzyczymy podekscytowani – na drzewie przy drodze siedział opos!
– A tak, to pewnie jeden z moich znajomych – odpowiada spokojnie – Trochę poznałam się z tutejszymi oposami. Wy zresztą też będziecie mieli pewnie okazję, za jakąś godzinę zaczną się tu schodzić.
– Tutaj? Ale po co?
– A wiecie, parę lat temu przygarnęłam jednego oposa, który został porzucony przez matkę – wyjaśnia – Karmiłam go i opiekowałam się nim przez parę miesięcy, a potem wypuściłam do lasu. Ale zanim nauczył się sam polować, codziennie wieczorem go dokarmiałam. Zdaje się, że rozpowiedział o tym paru kolegom i teraz, mimo że już od paru lat nie daję im jedzenia, codziennie wieczorem przychodzą pod mój domu. Ale ja się z tego cieszę, lubię ich towarzystwo.
Opowiadamy też Iluwce, że na ostatnich kilometrach zabrakło nam płynu chłodniczego i że dlatego dotarliśmy tak późno. Mówi, że nie ma problemu, ale że trochę się już martwiła i zadzwoniła nawet na policję upewnić się, czy nie zanotowano żadnego wypadku z udziałem białego Mitsubishi. Podobno policjant powiedział jej, że głupio zrobiła pożyczając nam auto i że pewnie już dawno jesteśmy z jej pickupem na stałym lądzie. Mówi, że w to nie uwierzyła.
– Przygotowałam wam łóżka – ogłasza Iluwka – Bo chyba nie planujecie już dzisiaj nigdzie jechać?
Oczywiście nie planujemy, bo wiemy już, jaki na Tasmanii jest ruch nocą. Myśleliśmy raczej o spaniu w namiocie gdzieś przy drodze, ale skoro Iluwka proponuje nam nocleg, to oczywiście korzystamy.
Po wspólnej kolacji (zimna pizza, która jednak po 4 dniach o chlebie z masłem orzechowym smakuje wyśmienicie) Iluwka mówi, że ona pójdzie spać do swojego właściwego domu, bardziej w głębi lasu.
– Tu sypiam tylko, żeby pilnować kur – opowiada – Ale teraz, kiedy mam was, mogę pójść do siebie, a wy przypilnujecie mi kur przed diabłem tasmańskim, prawda?
– Jasne – odpowiadamy chórem.
– Dobrze. Bo ostatnio kręci się tu taki jeden diabeł. I uważajcie na oposy, nie wpuście żadnego do domu, bo będzie wam go ciężko wygonić!
Iluwka idzie do siebie, a my zostajemy sami i po chwili postanawiamy rozejrzeć się chwilę wokół tego niesamowitego miejsca. Gdy tylko uchylamy lekko drzwi… do domu wbiega opos. I jak się okazuje, Iluwka miała stuprocentową rację, mówiąc, że będzie nam ciężko takiego oposa wyrzucić. Grzesiek biega za nim dookoła kuchni, nie wiedząc zupełnie, jak się takim oposem obsługiwać. Ja bawię się trochę lepiej, robiąc zdjęcia tej komicznej sceny.

Grzesiek goni oposa

Grzesiek goni oposa

W końcu udaje się intruza wypchnąć na zewnątrz, a my wychodzimy razem z nim. Okazuje się, że wokół domu zebrała się całkiem spora grupa oposów. Wspinają się na ściany, zwisają z rynien, łażą po dachu, wskakują na parapety i ogólnie robią swoją obecnością dużo zamieszania. Bawimy się trochę z nimi na dworze i wracamy do domu.

Oposy przed domem Iluwki

Oposy przed domem Iluwki

– Ej, a ty wiesz jak się pilnuje kur przed diabłami tasmańskimi? – pytam nieśmiało Grześka.
– No właśnie miałem nadzieję, że ty wiesz – odpowiada.
– Hm, to nie jest zbyt popularna wiedza w Polsce…
– No nie jest. Ale chyba usłyszymy, jak diabeł będzie chciał coś zrobić kurom?
– Pewnie usłyszymy. I wtedy coś wymyślimy, nie?
– Tak, tak, wymyślimy – zapewnia Grzesiek.
Sprawa kur nie daje nam jednak spokoju i co chwilę słyszymy coś, to wydaje nam się być piskiem pożeranej kury lub wrzaskiem diabła. Za każdym razem wychodzimy z domu (uchylając bardzo delikatnie drzwi i przeciskając się przez szparę, żeby nie wpuścić znów oposa) i idziemy w kierunku kurnika, gdzie okazuje się, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Gdy próbujemy w końcu pójść spać, zasnąć nie dają nam wszechobecne oposy. Przebiegają po dachu i obijają się o ściany i okna tak, że cały dom się trzęsie. A w dodatku są zupełnie niewidoczne.
– Dawaj, zrobisz mi zdjęcie z oknem, na pewno jak błyśnie flesz, to załapie się jakiś opos – żartuje Grzesiek.
Za oknem ciemność, nie widać zupełnie nic, ale wyciągam aparat. Błyska flesz, patrzę na wyświetlacz, a za Grześkiem w oknie… stoi opos!

Opos złapany w oknie

Opos złapany w oknie

Godzinę później wreszcie udaje nam się zasnąć. Od kilku dni nie nocowaliśmy w normalnym łóżku i śpi się wyjątkowo dobrze.
Dom Iluwki, choć od zewnątrz wygląda bardzo nieciekawie, w środku wykończony jest pięknie licznymi buddyjskimi ozdobami. Wiszą obrazy i kolorowe flagi, stoją figurki Buddy oraz zdobione świeczniki.
Z takiego miejsca aż szkoda wyjeżdżać, ale rano musimy już łapać stopa w stronę Hobart. Iluwka podwozi nas na kraniec swojej posesji, gdzie ustawiamy się przy głównej drodze i znów wyciągamy kciuki. Tym razem idzie znacznie łatwiej i po trzech godzinach jesteśmy już w Hobart, dzięki czemu mamy trochę czasu na odwiedzenie muzeum marynistycznego.
Wśród wielu ciekawostek z marynistycznej historii Tasmanii, dowiadujemy się na przykład, że na obrzeżach Hobart leży wrak barku Otago, którego kapitanem pod koniec XIX wieku był Polak, pisarz Józef Korzeniowski, szerzej znany w świecie jako Joseph Conrad. Część powieści Conrada działo się właśnie na Otago (m. in. „Smuga Cienia” i „Zwierciadło Morza”).
W muzeum nie brakuje też odniesień do słynnych regat Sydney-Hobart, których meta, jak sama nazwa wskazuje, znajduje się właśnie w Hobart.
Nam niestety czas na Tasmanię powoli się kończy. Po południu jedziemy na lotnisko, skąd wieczorem, tym razem bez opóźnień, odlatujemy do Sydney. A tam już następnego dnia wracamy do normalnego życia, które na szczęście w Australii takie całkiem normalne nigdy nie jest…

TAGI

ZOSTAW KOMENTARZ

MACIEJ SZARSKI
z ekipą
Wrocław, Polska

Hej! Jesteśmy grupą przyjaciół z Wrocławia, którzy w 2013 roku postanowili przerwać studia, rzucić pracę i ruszyć w podróż, Teraz wiemy już, że to była świetna decyzja, a pasja podróżowania do dzisiaj kieruje naszym życiem. Więcej o nas tutaj :)

Podróż 2 – Ameryka Środkowa
Szukaj
Statystyki
Liczba podróży: 2
Dni w podróży: 495 (+1*)
Odwiedzone kraje: 36
Przejechane kilometry: 57661
Największa wysokość: 6088 m
Najmniejsza wysokość: -28 m

* okrążając świat przeżyliśmy, tak jak Fileas Fogg, jeden dzień więcej niż ci, którzy spokojnie siedzieli wtedy w domach :)