Przez - 13 kwiecień 2015

Nasze życie w Sydney toczy się już w miarę normalnie, więc musimy zapewnić sobie trochę ruchu. Chodzimy na siłownię (co chwilę na inną, bo każda oferuje kilka pierwszych wejść za darmo), siatkówkę plażową (graczy znajdujemy przez internet), kosza (na osiedlowym boisku poznajemy sporo osób z okolicy), ściankę wspinaczkową oraz basen. No ale mieszkając w Sydney nie można nie spróbować surfingu.

Koszykówka w Parramcie

Koszykówka w Parramcie

Antonia, Szwedka, którą poznaliśmy pracując w barze z sokami jest fanką surfingu i mówi, że pokaże nam podstawy tego sportu. Jesteśmy umówieni na plaży Manly, do której dojazd zajmuje z naszej części miasta ponad dwie godziny. Na szczęście widoki po drodze są ładne, bo żeby dotrzeć na Manly musimy przedostać się promem na drugą stronę Sydney Harbour, przepływając obok opery, Harbour Bridge i całego CBD.
Na miejscu pożyczamy deski (pianki mamy swoje) i odnajdujemy Antonię. To, co pierwsze rzuca nam się w oczy, gdy wchodzimy na plażę, to stojące co kilkadziesiąt metrów tablice ostrzegające przed meduzami bluebottle jellyfish. Odwagi nie dodają też nadawane co pięć minut przez megafony komunikaty: „Uwaga! W pobliżu plaży zaobserwowano ławicę bluebottle jellyfish. Zdecydowanie odradza się wszystkim wchodzenie do wody. Informujemy, że oparzenia spowodowane przez bluebottle jellyfish są niewyobrażalnie bolesne i nie mogą być w żaden sposób zneutralizowane, więc zaatakowana osoba cierpi przez kilka godzin okrutne męki. Prosimy o głębokie zastanowienie się przed wejściem do wody!”.
Bluebottle jellyfish to gatunek meduzy występujący głównie na wschodnim wybrzeżu Australii. Ich ukąszenia (oparzenia) są, tak jak mówiły komunikaty, niezwykle bolesne, ale podobno nie odnotowano przypadków śmiertelnych. Zdecydowanie bardziej niebezpieczne są osy morskie, które występują w północnych rejonach Australii. Box jellyfish, jak nazywają się po angielsku, potrafią doprowadzić do śmierci człowieka w ciągu zaledwie 2-5 minut od oparzenia i powodują równie mocny ból, jak bluebottle jellyfish. Do tej pory w Australii odnotowano 64 śmierci spowodowane oparzeniami box jellyfish, ale prawdopodobnie wiele kolejnych uznano po prostu za utonięcia. Oparzenia box jellyfish mogą być podobno trochę zneutralizowane octem, więc na wielu plażach w północnych stanach (przede wszystkim w Queensland) znaleźć można specjalnie stanowiska z buteleczkami octu.

Bluebottle

Bluebottle
(źródło: wikipedia)

Box jellyfish

Box jellyfish
(źródło: wikipedia)

Do ryzyka oparzenia przez bluebottle jellyfish trzeba dodać pojawiające się w Sydney raz na jakiś czas rekiny, choć te łatwiej niż meduzy wypatrzeć służbom patrolującym kąpielisko z wody i z powietrza. Zagrożenie stwarzają też, występujące na całym wybrzeżu, silne prądy strugowe, które według statystyk odpowiadają za 20-30 utonięć i około 100 akcji ratunkowych rocznie. Jedną z ofiar był prawdopodobnie w 1967 roku Harold Holt, ówczesny premier Australii, który zniknął, podczas kąpieli w okolicy Melbourne i nigdy nie został odnaleziony.
– Podobno najgorzej jest, gdy bluebottle owinie swoje macki wokół nogi lub ręki. Ludzie mówią że ból jest nie do wytrzymania – poucza nas Antonia.
Postanawiamy się więc dowiedzieć od stojącej niedaleko ratowniczki, co w takiej sytuacji zrobić.
– Jak to co? – dziwi się. – Oczywiście, że odwinąć mackę – odpowiada.
Dowiadujemy się też, że parzydełka bluebottle jellyfish nie przebiją się przez piankę, zatem nogi i tułów mamy chroniony. Decydujemy się więc zaryzykować. To znaczy ja się decyduję, Grzesiek woli najpierw sprawdzić, czy przeżyję.
Antonia opowiada mi jeszcze na lądzie, jak płynąć z falą leżąc na desce oraz jak się podnieść i na desce stanąć. Wygląda łatwo. Do wody wchodzimy już osobno i od razu okazuje się, że to wcale nie takie proste. Najpierw trzeba wypłynąć w głąb oceanu, dopiero tam zaczekać na odpowiednią falę, z którą można się zabrać. Problem w tym, że fale są ogromne – mają po 2-3 metry wysokości i zdecydowanie nie są odpowiednie dla początkujących. No ale cóż, pogody się nie wybiera, a nie zrezygnuję przecież teraz, kiedy poświęciliśmy ponad dwie godziny na przejazd przez miasto.

Przed surfingiem

Przed surfingiem

Dwa czy trzy razy próbuję złapać resztki fali, która rozbiła się dużo wcześniej, bo wydaje mi się że to lepsze rozwiązanie na początek. Jednak woda jest wtedy tak skotłowana, że ciężko utrzymać równowagę. Muszę więc wypłynąć dalej w głąb oceanu i zabrać się z całą dużą falą. Nie do końca radzę sobie jednak z deską, na której czasem staram się płynąć na brzuchu w stronę otwartego oceanu, czasem prowadzę obok siebie. Nagle jedna z ogromnych fal wyrywa mi deskę. Ta jednak zamocowana jest do nogi, robi więc wokół mnie kółko i zatrzymuje się między mną a otwartym oceanem. Od razu zauważam jeszcze większą falę, która jest już metr przede mną, ale nie mam czasu zareagować. Fala wyrzuca ciężką deskę w powietrze, tak że ta ląduje dokładnie na mojej twarzy, następne zalewa mnie masami wody. Wynurzam się oszołomiony, przez moment nie wiem co się stało, aż nagle zauważam, że woda dookoła zabarwiona jest na czerwono. Do głowy natychmiast przychodzi mi obraz rekina, który gdzieś w otchłaniach Pacyfiku wyczuł krew i szykuje się do ataku. Kieruję się więc jak najszybciej w stronę brzegu. Odczuwam ulgę, gdy zauważam, że krew leci z nosa, bo to znaczy, że nie stało się nic poważnego – w końcu krwawienie z nosa zdarza się każdemu. Gdy docieram do plaży, na brzegu czeka już ratownik, który szybko mnie opatruje.
– Ma pan przekrzywiony nos – mówi wprost – na sto procent jest złamany.
– Nie, zawsze był krzywy – tłumaczę, myśląc jednocześnie, że nie może być złamany, bo przecież musiałby wtedy bardzo boleć.
– Uważam jednak, że powinien pan natychmiast jechać do szpitala – upiera się ratownik.
Najpierw jednak muszę zdobyć numer do ubezpieczalni. Nistety nie wziąłem portfela z domu (chyba pierwszy raz od przyjazdu do Sydney), bo nie chciałem zostawiać go samego na plaży. A w nim została polisa. Szukam więc z krwawiącym nosem kafejki internetowej, w której odczytuje ze skrzynki mailowej telefon do ubezpieczalni i numer ubezpieczenia, a następnie sklepu, w którym mogę doładować swój telefon, bo jak na złość, akurat skończyły mi się środki. Chyba faktycznie muszę wyglądać nie najlepiej, bo ludzie na ulicach pospiesznie rozstpują się, widząc moją zakrwawioną twarz. Dopiero, gdy znajduję toaletę, w której zmywam krew z twarzy rąk i pianki, ludzie przestają się mnie bać. Za to ja sam zaczynam, bo dopiero w lustrze widzę, co miał na myśli ratownik, mówiąc, że mam krzywy nos. Udaje mi się wreszcie telefonicznie zgłosić zdarzenie w ubezpieczalni i nawet przebrać w suche ciuchy, nie brudząc wszystkiego wokół krwią, a następnie kieruję się do szpitala.

Po surfingu

Po surfingu

W poczekalni spędzam ponad dwie godziny, zanim nadchodzi moja kolej.
– Nie, nie dostałem w twarz piłką od krykieta – tłumaczę każdej osobie, którą spotykam w poczekalni. Najwyraźniej to tutaj najpopularniejsza przyczyna kontuzji nosa.
W końcu przyjmuje mnie lekarz, który po wykonaniu prześwietlenia stwierdza, że nos jest złamany i wymaga nastawienia. Nastawianie idzie sprawnie, potem jeszcze szycie rany, którą deska zrobiła mi na grzbiecie nosa i jestem wolny. Całość trwa jakieś cztery godziny i kosztuje $105, ale w końcu mogę jechać do domu. No i, całe szczęście, nie stało się nic poważnego – nos nastawiony, nie mam nawet gipsu, szwy odpadną same za około 10 dni. A może nawet wyszło dobrze? Bo przecież mógł mnie pożreć rekin, porwać prąd strugowy, albo mogła mnie poparzyć bluebottle jellyfish…
Miesiąc później, gdy nos jest już zagojony, podejmujemy drugą próbę. Tym razem kończy się bez obrażeń, aczkolwiek fale nie są wcale mniejsze i żadnemu z nas nie udaje się ustać na desce dłużej niż pół sekundy. A ja, choć cieszę się, że w końcu naprawdę spróbowałem, wiem już, że ten sport wcale mnie nie wciągnął.

Drugie podejście do surfingu

Drugie podejście do surfingu

Kilkumetrowe fale

Kilkumetrowe fale

Tym razem bez kontuzji

Tym razem bez kontuzji

Tydzień później dowiadujemy się, że ekipa Busem Przez Świat będzie niedługo w Sydney i szukają noclegu. Proponujemy, żeby zatrzymali się u nas i po kilku dniach faktycznie przyjeżdżają swoim kolorowym busem Supertrampem. Wymieniamy się podróżniczymi opowieściami przy piwie i zazdrościmy im trochę (albo nawet bardzo!), że przejechali taki kawał Australii. My, choć jesteśmy tu już ponad 3,5 miesiąca, głównie pracujemy i nie widzieliśmy prawie nic. Właśnie wtedy postanawiam, że gdy skończę pracę w Sydney, to zanim polecę do Ameryki, chociaż na kilka dni pojadę jeszcze w outback.

Z ekipą Busem Przez Świat

Z ekipą Busem Przez Świat

Oraz w busie

Oraz w busie
(źródło: www.facebook.com/BusemPrzezSwiat)

Alex, Karol, Wojtek i Daniel doradzają nam też, co warto zobaczyć w Nowej Zelandii. Spędzili tam 10 dni, czyli dokładnie tyle, ile planujemy my. Tak, planujemy, bo już niedługo mamy umówiony kolejny urlop i zarezerwowane bilety do stolicy Wyspy Południowej, Christchurch. Więc kiedy ekipa Busem Przez Świat wylatuje już do Polski, my ruszamy do krainy kiwi…

TAGI

ZOSTAW KOMENTARZ

MACIEJ SZARSKI
z ekipą
Wrocław, Polska

Hej! Jesteśmy grupą przyjaciół z Wrocławia, którzy w 2013 roku postanowili przerwać studia, rzucić pracę i ruszyć w podróż, Teraz wiemy już, że to była świetna decyzja, a pasja podróżowania do dzisiaj kieruje naszym życiem. Więcej o nas tutaj :)

Podróż 2 – Ameryka Środkowa
Szukaj
Statystyki
Liczba podróży: 2
Dni w podróży: 495 (+1*)
Odwiedzone kraje: 36
Przejechane kilometry: 57661
Największa wysokość: 6088 m
Najmniejsza wysokość: -28 m

* okrążając świat przeżyliśmy, tak jak Fileas Fogg, jeden dzień więcej niż ci, którzy spokojnie siedzieli wtedy w domach :)