Przez - 22 marzec 2014

Miasto aniołów, wielkie miasto, wieczny klejnot, niezdobyte miasto boga, wspaniała stolica świata wspomagana przez dziewięć bezcennych skarbów, miasto szczęśliwe, pełne ogromnych pałaców królewskich, dorównujące niebiańskiemu domowi, gdzie rządzi odrodzony bóg, miasto podarowane przez Indrę, zbudowane przez Wisznu. W skrócie: Bangkok. Pełna nazwa miasta w oryginale składa się z 64 sylab i jest wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa jako najdłuższa nazwa geograficzna świata. Poza tym Bangkok jest rekordowy także pod względem ilości turystów – to najliczniej odwiedzane miasto świata (16 milionów zagranicznych turystów rocznie) – oraz temperatur – jest najgorętszym dużym miastem świata (średnia roczna temperatura w ciągu doby wynosi 29°C, a wilgotność powietrza 74%).
Dojeżdżamy wcześnie rano, bierzemy prysznic na dworcu, jemy jedną z przepysznych tajskich zup i ruszamy w miasto. Mamy sporo czasu bo z Felipe z couchsurfingu, u którego będziemy nocować, jesteśmy umówieni dopiero po południu. Naszym pierwszym celem jest jedno z najbardziej znanych miejsc w Bangkoku – pałac królewski. Próbujemy dotrzeć najpierw piechotą, potem promem, następnie taksówką, tuk-tukiem oraz znów na piechotę i… za każdym razem wzajemnie się przekrzykując z kimś się nie dogadujemy. Aż w końcu, gdy wysiadamy z kolejnego tuk-tuka i dziwimy się, dlaczego znów dojechaliśmy w złe miejsce, okazuje się, że minęło już pięć godzin takich marnych prób i musimy jechać do Felipe, a pierwszy dzień w Bangkoku możemy uznać za zmarnowany. A ja coraz bardziej zastanawiam się czy podróżowanie w tyle osób ma jakikolwiek sens…
Felipe jest Hiszpanem, a do Bangkoku przyjechał na studia. Mieszka na obrzeżach miasta, za to niedaleko uczelni, więc wszędzie wokoło mieszkają studenci, a przez dom Felipe przewijają się ciągle nowe twarze. Wieczorem wybieramy się sporą międzynarodową studencką ekipą na słynącą z życia nocnego ulicę Khao San. Głośno i tłoczno, czyli generalnie nie moje klimaty, ale miejsce ma jednak jakiś swój urok. W końcu to podobno imprezowa stolica świata :)
Na Khao San nie da się też nie zauważyć kwitnącej seksturystyki. Tajskie kobiety, a także transwestyci (osoby dla przyjemności ubierające i zachowujące się jak płeć przeciwna) i transseksualiści (osoby czujące się przedstawicielami przeciwnej płci, często decydujące się na operacyjną zmianę płci), zaczepiają białych mężczyzn wprost proponując im płatny seks:
– Hej, mam pokój w hotelu obok, co teraz zrobimy? – zaczepia jeden z nich Kubę, gdy stoi w kolejce do straganu z jedzeniem
– Ja… będę jadł zupę – przytomnie odpowiada Kuba odwracając się plecami
Według różnych źródeł od 100 tysięcy do nawet 3 milionów mieszkańców Tajlandii pracuje w seksbiznesie, z czego nawet do 40% to osoby poniżej 18 roku życia. Ponad 10% pieniędzy wydawanych w Tajlandii przez turystów idzie właśnie na seksturystykę, a udział całej branży w PKB Tajlandii wynosi 3%. Skąd taka popularność i przyzwolenie społeczne na seksbiznes akurat w Tajlandii? Po części winna jest historia – przez sąsiedni Wietnam przez kilkanaście lat wojny wietnamskiej przewinęło się prawie 2 miliony żołnierzy amerykańskich, którzy po trudach walki z chęcią relaksowali się w sojuszniczej Tajlandii. To stworzyło popyt na prostytucję, a samym Tajkom bardzo dobrą reklamę na świecie. Znaczenie ma też na pewno czynnik ekonomiczny – duża część populacji Tajlandii żyje w biedzie, a zarobki, które oferuje im seksbiznes są nieporównywalnie wyższe niż te, na które mogliby liczyć w jakiejkolwiek innej branży. W dodatku kultura Tajlandii oparta jest na buddyzmie, który w przeciwieństwie do chrześcijaństwa czy islamu jest religią tolerancyjną i nie zagląda swoim wyznawcom do łóżek. No i na pewno nie przeszkadza to, że Tajki swojej urody wstydzić się nie muszą :)
Przez ludzką masę na Khao San przebijają się oczywiście tajscy sprzedawcy, przekrzykując się wzajemnie i oferujący różne najdziwniejsze produkty. Gdy w końcu podchodzi do nas kobieta sprzedające grillowane skorpiony, nie możemy nie skorzystać. Nawet całkiem niezłe, choć tak jak się spodziewaliśmy smakują po prostu tak jak przyprawa, którą zostały posypane.
Mimo, że do domu ściągamy w środku nocy, to i tak wcześniej niż Felipe, który został jeszcze w mieście. Na szczęście nie ma w zwyczaju zamykać domu, więc bez problemu wchodzimy do środka i rozkładamy na podłodze mocno już zużyte podróżą karimaty.
Z Felipe żegnamy się rano listownie, bo gdy wstajemy, on jeszcze odsypia imprezę. Jedziemy do centrum z nadzieją, że tym razem uda się zobaczyć więcej niż dzień wcześniej. A że zwiedzanie w szóstkę bardzo słabo nam wychodzi, postanawiam odłączyć się od grupy. Umawiamy się następnego dnia wieczorem na dworcu, skąd chcemy jechać już na południe kraju, i rozchodzimy się w różne strony.
Tym razem bez problemu udaje mi się dostać do pałacu królewskiego. Przynajmniej w jego okolicę, bo cena biletu jest na tajlandzkie warunki jak bardzo wysoka. W pałacu mieszka ze swoją rodziną król Tajlandii Bhumibol Adulyadej (Tajlandczycy najwyraźniej mają jakiś problem z nadawaniem krótkich nazw, bo pełne imię króla brzmi: Jego wspaniałość, Wielki Pan, Siła Ziemi, Nieporównywalna Moc, Syn Mahidola, Potemek Boga Wisznu, Wielki Król Syjamu, Jego Królewskość, Wspaniała Ochrona, Bhumibol Adulyadej). Jest on od wielu lat najpopularniejszym politykiem Tajlandii, a świadczyć o tym może choćby to, że jest u władzy aż od 1946 roku, kiedy to jego brat, król Ananda Mahidol, śmiertelnie postrzelił się (przynajmniej według oficjalnej wersji) podczas czyszczenia broni. To czyni go najdłużej rządzącą głową państwa na świecie. Osiągnięcie tym bardziej niezwykłe, że od kiedy zasiadł na tronie, przetrwał dziewięć udanych zamachów stanu (ostatni w 2006 roku), podczas których zmieniano rządy, premierów, konstytucję, ustrój, a Bhumibol Adulyadej pozostawał wciąż uwielbiany. Choć trzeba przyznać, że brak krytyki nie jest wyłącznie zasługą dobrych rządów, ale także tajlandzkiego prawa, które za obrazę majestatu króla przewiduje karę do 15 lat więzienia. Za obrazę uznaje się nie tylko niepochlebne wypowiedzi o królu, ale także np. niszczenie banknotów czy znaczków pocztowych (bo jest na nich wizerunek władcy) oraz billboardów, plakatów i wszelkich innych jego podobizn, których na tajlandzkich ulicach jest pełno. Bhumibol Adulyadej jest też najbogatszym monarchą, a drugim najbogatszym politykiem na świecie (po innym ukochanym ojcu narodu Władimirze Władimirowiczu Putinie) z majątkiem szacowanym na około 30 miliardów dolarów. Obecnie jednak stan zdrowia króla Bhumibola pogarsza się i coraz rzadziej pokazuje się on publicznie. Większość Tajlandczyków zastanawia się (oczywiście nie publicznie, bo krytyka rodziny królewskiej jest zakazana), co będzie po jego śmierci, gdyż prawowity następca tronu książę Maha Vajiralongkorn nie jest w Tajlandii zbyt popularny. Wielu przepowiada, że gdy obecny król odejdzie, nastąpi kolejny długi i krwawy kryzys polityczny.
Dalsze piesze zwiedzanie przerywa deszcz. Obchodzę jeszcze na szybko najważniejsze zabytki w okolicy pałacu królewskiego oraz Chinatown. Wracając trafiam pod Pomnik Demokracji, który był już nieraz świadkiem przelewanej krwi i pod którym obecnie znów trwają nasilone protesty. Rozmawiając z ludźmi dowiaduję się, że protestujący nie zgadzają się na powrót do kraju byłego premiera Thaksina Shinawatry. Uciekł on za granicę po przewrocie wojskowym w 2006 roku i przebywa teraz w Kambodży gdyż w ojczyźnie postawiono mu liczne zarzuty korupcyjne. Tymczasem w 2011 roku nową premier Tajlandii została siostra Thaksina, Yingluck Shinawatra, która chce zastosować wobec brata amnestię i tym samym umożliwić mu bezpieczny wjazd do kraju. Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że manifestanci w stolicy są przeciwni amnestii i powrotowi Thaksina, natomiast na prowincji ma on bardzo duże poparcie.
Spędzam trochę czasu z protestującymi, wszystko dzieje się na razie pokojowo. Dwa dni później, gdy już nie ma nas w Bangkoku, dowiadujemy się, że ustawa o amnestii została odrzucona przez parlament. Protesty jednak nie ustały i przekształciły się w ogólnie antyrządowe. Po trzech tygodniach, gdy jesteśmy już w Malezji, dociera do nas informacja, że w Bangkoku rozpoczęły się krwawe starcia między zwolennikami i przeciwnikami rządu, w których kilkadziesiąt osób zostało rannych a cztery zginęły. W styczniu protestujący rozpoczęli blokadę najważniejszych skrzyżowań w mieście, a 21 stycznia rząd wprowadził 60-dniowy stan wyjątkowy, podczas którego zginęło kolejne kilkadziesiąt osób. 26 stycznia przeprowadzono przyspieszony wybory, które jednak zostały uznane za nieważne przez trybunał konstytucyjny. Obecnie protesty trochę się uspokoiły i ograniczają się tylko do centrum miasta, rząd debatuje nad terminem nowych wyborów, a my w czasie dalszej podróży obserwujemy uważnie sytuację w Bangkoku…
W ulewnym deszczu docieram w końcu na dworzec, gdzie mam nadzieję znaleźć jakiś przyjemny kąt na nocleg. Okazuje się, że dworzec na noc jest zamykany, a wszyscy, którzy liczyli na darmowy nocleg w poczekalni siedzą ściśnięci pod małym daszkiem na zewnątrz dworca. Mimo wszystko próbuję dostać się do środka. Rozmowa z jednym ochroniarzem, potem drugim i zgadzają się w końcu mnie wpuścić. Warunki luksusowe – cały dworzec mam dla siebie, mogę rozłożyć karimatę gdzie tylko mi się podoba, w dodatku nie muszę bać się o plecak, bo gdy tylko wchodzę ochroniarze zamykają za mną drzwi na klucz. Tylko dlaczego nikt spośród wszystkich marznących na dworze ludzi nie wpadł wcześniej na to, żeby choćby porozmawiać z ochroniarzem? Może znów mam fory jako biały, choć i białych na dworze trochę koczuje :)
Gdy budzę się rano, dworzec już żyje swoim życiem. Szybkie mycie zębów w dworcowej łazience, pakowanie karimaty, śpiwora i dmuchanej poduszki do plecaka, aż nagle… rzucam wszystko i tak jak cały dworzec staję na baczność – z głośników leci hymn Tajlandii. Puszczany jest we wszystkich budynkach publicznych, takich jak dworce, urzędy, szkoły, baseny, szpitale, czy posterunki policji, a także w radiu i telewizji równo o 8:00 i 18:00. Cały kraj zamiera wtedy na minutę czy dwie, wszyscy stają na baczność i w skupieniu słuchają hymnu. Ciekawy widok, gdy siedmiomilionowe biegnące miasto nagle zastyga, a po hymnie jak odczarowane wraca do normalnego życia. Puszczany jest też o innych porach przy okazji różnych ważnych wydarzeń, a także np. w kinach przed seansami. A kto nie wstanie – obraza majestatu króla.
Po hymnie kończę pakowanie i idę na przystanek promu na rzece Chao Phraya, skąd podziwiając Bangkok z wody, płynę do wioski Nonthaburi kilka kilometrów na północ od miasta. Nonthaburi słynie z targu, który sprzedaje wszystko – od figurek Buddy po duriany. Durian to popularny w Tajlandii owoc o bardzo intensywnym i nieprzyjemnym zapachu, ale przepysznym według niektórych smaku. Jego smród jest na tyle dokuczliwy, że wszystkie azjatyckie linie lotnicze, ale także np. metro w Bangkoku zabraniają wnoszenia durianów na pokład.
Najciekawsza wydaje mi się część spożywcza targu. Żywe ośmiornice, kałamarnice, węże, krewetki, małże, kraby oraz dziesiątki warzyw, owoców i przypraw których nigdy wcześniej nie widziałem. A wszystko sprzedawane z uśmiechem oraz zdziwieniem, że ja się tak wszystkiemu dziwię :)
Dziwię się tak przez dobre dwie godziny, aż w końcu trzeba powoli kierować się z powrotem w stronę dworca. Tam spotykam się z resztą ekipy i opuszczamy pociągiem kolorowy Bangkok, kierując się w stronę rajskich plaż, z których słynie południe Tajlandii…

Zakaz wnoszenia durianów do metra

Zakaz wnoszenia durianów do metra

Bangkok widziany z rzeki

Bangkok widziany z rzeki

Grillowany skorpion

Grillowany skorpion

Przysmaki na targu w Nonthaburi

Przysmaki na targu w Nonthaburi

TAGI
1 komentarz
  1. Odpowiedz

    Kita

    22 marzec 2014

    Zakaz siedzenia dziwi mnie bardziej niż zakaz wnoszenia śmierdzących rzeczy 😛

ZOSTAW KOMENTARZ

MACIEJ SZARSKI
z ekipą
Wrocław, Polska

Hej! Jesteśmy grupą przyjaciół z Wrocławia, którzy w 2013 roku postanowili przerwać studia, rzucić pracę i ruszyć w podróż, Teraz wiemy już, że to była świetna decyzja, a pasja podróżowania do dzisiaj kieruje naszym życiem. Więcej o nas tutaj :)

Podróż 2 – Ameryka Środkowa
Szukaj
Statystyki
Liczba podróży: 2
Dni w podróży: 495 (+1*)
Odwiedzone kraje: 36
Przejechane kilometry: 57661
Największa wysokość: 6088 m
Najmniejsza wysokość: -28 m

* okrążając świat przeżyliśmy, tak jak Fileas Fogg, jeden dzień więcej niż ci, którzy spokojnie siedzieli wtedy w domach :)