Podróż 1 - Dookoła świata Australia
Surfing
Nasze życie w Sydney toczy się już w miarę normalnie, więc musimy zapewnić sobie trochę ruchu. Chodzimy na siłownię (co chwilę na inną, bo każda oferuje kilka pierwszych wejść za darmo), siatkówkę plażową (graczy znajdujemy przez internet), kosza (na osiedlowym boisku poznajemy sporo osób z okolicy), ściankę wspinaczkową oraz basen. No ale mieszkając w Sydney nie można nie spróbować surfingu.

Koszykówka w Parramcie
Na miejscu pożyczamy deski (pianki mamy swoje) i odnajdujemy Antonię. To, co pierwsze rzuca nam się w oczy, gdy wchodzimy na plażę, to stojące co kilkadziesiąt metrów tablice ostrzegające przed meduzami bluebottle jellyfish. Odwagi nie dodają też nadawane co pięć minut przez megafony komunikaty: „Uwaga! W pobliżu plaży zaobserwowano ławicę bluebottle jellyfish. Zdecydowanie odradza się wszystkim wchodzenie do wody. Informujemy, że oparzenia spowodowane przez bluebottle jellyfish są niewyobrażalnie bolesne i nie mogą być w żaden sposób zneutralizowane, więc zaatakowana osoba cierpi przez kilka godzin okrutne męki. Prosimy o głębokie zastanowienie się przed wejściem do wody!”.
Bluebottle jellyfish to gatunek meduzy występujący głównie na wschodnim wybrzeżu Australii. Ich ukąszenia (oparzenia) są, tak jak mówiły komunikaty, niezwykle bolesne, ale podobno nie odnotowano przypadków śmiertelnych. Zdecydowanie bardziej niebezpieczne są osy morskie, które występują w północnych rejonach Australii. Box jellyfish, jak nazywają się po angielsku, potrafią doprowadzić do śmierci człowieka w ciągu zaledwie 2-5 minut od oparzenia i powodują równie mocny ból, jak bluebottle jellyfish. Do tej pory w Australii odnotowano 64 śmierci spowodowane oparzeniami box jellyfish, ale prawdopodobnie wiele kolejnych uznano po prostu za utonięcia. Oparzenia box jellyfish mogą być podobno trochę zneutralizowane octem, więc na wielu plażach w północnych stanach (przede wszystkim w Queensland) znaleźć można specjalnie stanowiska z buteleczkami octu.

Bluebottle
(źródło: wikipedia)

Box jellyfish
(źródło: wikipedia)
– Podobno najgorzej jest, gdy bluebottle owinie swoje macki wokół nogi lub ręki. Ludzie mówią że ból jest nie do wytrzymania – poucza nas Antonia.
Postanawiamy się więc dowiedzieć od stojącej niedaleko ratowniczki, co w takiej sytuacji zrobić.
– Jak to co? – dziwi się. – Oczywiście, że odwinąć mackę – odpowiada.
Dowiadujemy się też, że parzydełka bluebottle jellyfish nie przebiją się przez piankę, zatem nogi i tułów mamy chroniony. Decydujemy się więc zaryzykować. To znaczy ja się decyduję, Grzesiek woli najpierw sprawdzić, czy przeżyję.
Antonia opowiada mi jeszcze na lądzie, jak płynąć z falą leżąc na desce oraz jak się podnieść i na desce stanąć. Wygląda łatwo. Do wody wchodzimy już osobno i od razu okazuje się, że to wcale nie takie proste. Najpierw trzeba wypłynąć w głąb oceanu, dopiero tam zaczekać na odpowiednią falę, z którą można się zabrać. Problem w tym, że fale są ogromne – mają po 2-3 metry wysokości i zdecydowanie nie są odpowiednie dla początkujących. No ale cóż, pogody się nie wybiera, a nie zrezygnuję przecież teraz, kiedy poświęciliśmy ponad dwie godziny na przejazd przez miasto.

Przed surfingiem
– Ma pan przekrzywiony nos – mówi wprost – na sto procent jest złamany.
– Nie, zawsze był krzywy – tłumaczę, myśląc jednocześnie, że nie może być złamany, bo przecież musiałby wtedy bardzo boleć.
– Uważam jednak, że powinien pan natychmiast jechać do szpitala – upiera się ratownik.
Najpierw jednak muszę zdobyć numer do ubezpieczalni. Nistety nie wziąłem portfela z domu (chyba pierwszy raz od przyjazdu do Sydney), bo nie chciałem zostawiać go samego na plaży. A w nim została polisa. Szukam więc z krwawiącym nosem kafejki internetowej, w której odczytuje ze skrzynki mailowej telefon do ubezpieczalni i numer ubezpieczenia, a następnie sklepu, w którym mogę doładować swój telefon, bo jak na złość, akurat skończyły mi się środki. Chyba faktycznie muszę wyglądać nie najlepiej, bo ludzie na ulicach pospiesznie rozstpują się, widząc moją zakrwawioną twarz. Dopiero, gdy znajduję toaletę, w której zmywam krew z twarzy rąk i pianki, ludzie przestają się mnie bać. Za to ja sam zaczynam, bo dopiero w lustrze widzę, co miał na myśli ratownik, mówiąc, że mam krzywy nos. Udaje mi się wreszcie telefonicznie zgłosić zdarzenie w ubezpieczalni i nawet przebrać w suche ciuchy, nie brudząc wszystkiego wokół krwią, a następnie kieruję się do szpitala.

Po surfingu
– Nie, nie dostałem w twarz piłką od krykieta – tłumaczę każdej osobie, którą spotykam w poczekalni. Najwyraźniej to tutaj najpopularniejsza przyczyna kontuzji nosa.
W końcu przyjmuje mnie lekarz, który po wykonaniu prześwietlenia stwierdza, że nos jest złamany i wymaga nastawienia. Nastawianie idzie sprawnie, potem jeszcze szycie rany, którą deska zrobiła mi na grzbiecie nosa i jestem wolny. Całość trwa jakieś cztery godziny i kosztuje $105, ale w końcu mogę jechać do domu. No i, całe szczęście, nie stało się nic poważnego – nos nastawiony, nie mam nawet gipsu, szwy odpadną same za około 10 dni. A może nawet wyszło dobrze? Bo przecież mógł mnie pożreć rekin, porwać prąd strugowy, albo mogła mnie poparzyć bluebottle jellyfish…
Miesiąc później, gdy nos jest już zagojony, podejmujemy drugą próbę. Tym razem kończy się bez obrażeń, aczkolwiek fale nie są wcale mniejsze i żadnemu z nas nie udaje się ustać na desce dłużej niż pół sekundy. A ja, choć cieszę się, że w końcu naprawdę spróbowałem, wiem już, że ten sport wcale mnie nie wciągnął.

Drugie podejście do surfingu

Kilkumetrowe fale

Tym razem bez kontuzji

Z ekipą Busem Przez Świat

Oraz w busie
(źródło: www.facebook.com/BusemPrzezSwiat)