Podróż 1 - Dookoła świata Australia
Podróżnicy na etacie
Minął nam pierwszy miesiąc w Australii i powoli układamy sobie życie – mamy gdzie mieszkać, poznaliśmy sporo ludzi, wiemy, gdzie tanio kupować, jak się poruszać i wszystko, co człowiek powinien wiedzieć, rozpoczynając życie w nowym kraju. Ale przede wszystkim każdemu z nas udało się znaleźć pracę.
Kuba na swoją posadę załapuje się… jadąc stopem. Kierowca, który go podwozi, każe mu iść na pobliskie pole golfowe, gdzie okazuje się, że faktycznie potrzebują kogoś do wyrównywania bunkrów (takich przeszkód z piasku). Wkręca jeszcze Martę do wyrywania chwastów i przez następne 5 miesięcy oboje codziennie na 5:30 rano dojeżdżają stopem z sekty do Riverside Oaks Golf Course, gdzie wśród kangurów, pająków oraz węży dbają o nienaganny wygląd pola. „Uważaj na te z czerwonym brzuchem” – mówi się o wężach nowym pracownikom pola. Pewnego dnia, podczas wyrywania chwastów właśnie taki wchodzi niezauważony Marcie na rękę. Natychmiastowa jazda do szpitala, seria badań, nocna obserwacja i dopiero następnego dnia, gdy lekarze upewniają się, że gad jej nie ugryzł, Marta może szpital opuścić. „Te z czerwonym brzuchem”, czyli Red-bellied black snake (łac. pseudechis porphyriacus) to jedne z najczęściej występujących węży we wschodniej Australii. Osiągają od 12 cm tuż po urodzeniu do 2 metrów długości, gdy są dorosłe i bardzo łatwo je spotkać w lasach, parkach i na trawnikach Sydney, Canberry, Brisbane, Melbourne czy Adelajdy.
No ale jak to mówią, pierwszy milion podobno trzeba ukraść. A więc jeszcze przed rozpoczęciem pracy na polu, Marcie udaje się się zarobić trochę na… praniu brudnych pieniędzy. Znajduje razem z Tomkiem na gumtree dość luźno sprecyzowaną ofertę pracy, wysyła swoje zgłoszenie, które szybko zostaje zaakceptowane, i podpisuje umowę. Wkrótce ma dostać informację o swoich pierwszych obowiązkach.
Mail przychodzi jeszcze tego samego dnia: „Witaj Marto, Twoje pierwsze zadanie w naszej firmie będzie bardzo proste. Już niedługo przelejmy na Twoje konto $4000. Wystarczy, że wybierzesz całą kwotę, wyślesz $3800 przez Western Union na adres [tu adres pewnego pana na Ukrainie] a $200 zatrzymasz dla siebie jako zapłatę. Pozdrawiamy!”. I choć Marta chce się jeszcze z całej transakcji wycofać, to kolejne pełne gróźb e-maile przekonują ją, żeby polecenie wykonać. „Nie wiadomo jaka mafia za tym wszystkim stoi, a podałam przecież adres, więc lepiej nie ryzykować połamania nóg” – myśli. Dopiero tydzień po całej sprawie przyznaje się mi i Grześkowi, że to my spędzilibyśmy najbliższe parę miesięcy na wózkach, bo w umowie podała nasz adres.
Chwilę po transakcji Marta zostaje oczywiście wezwana do banku, gdzie jej konto, jako biorące udział w międzynarodowym praniu brudnych pieniędzy, zostaje zablokowane. Ale prowizja od transakcji zostaje u niej, więc na praniu brudnych pieniędzy ostatecznie się nam dziewczyna nieźle wzbogaciła.
Natomiast rywalizacja Grześka i moja o posadę programisty kończy się się tym, że… pracę dostajemy obaj. A więc nie dość, że mieszkamy w jednym domu, to od teraz też pracować i dojeżdżać do pracy będziemy razem. Ale nie narzekamy, bo udaje nam się, tak jak marzyliśmy, znaleźć pracę w zawodzie. Programujemy w biurze w jednym z wieżowców w samym centrum miasta, a w zasięgu krótkiego spaceru mamy operę, zatokę i Harbour Bridge. I tylko do domu trochę daleko.
Praca w Sydney trochę różni się od tej w Polsce – nikt nikomu nie sprawdza tu zwolnień lekarskich, nie kontroluje czasu pracy i nie karze za spóźnienia. Wszyscy sobie ufają, są darmowe śniadania, przekąski, słodycze, codziennie w porze lunchu przyjeżdża darmowy catering, co środę świeże wyciskane soki, a co piątek piwa i cydr.
– Co trzeba zrobić, kiedy jest się chorym i nie przychodzi do pracy? – pytamy któregoś z pierwszych dni.
– Dać znać rano, że Cię nie będzie i tyle.
– Ale jakieś zaświadczenie od lekarza trzeba przynieść, prawda?
– A po co? Przecież jak ktoś mówi, że jest chory to chyba jest?
Australijczycy w naszym biurze nie mogą zrozumieć, że w Polsce ludzie czasami symulują chorobę, żeby nie iść do pracy. „Przecież nikt nie lubi chorować, nie?” – dziwią się. A takie wzajemne zaufanie wbrew pozorom powoduje, że mało kto ogranicza się do przepracowania wymaganych 38 godzin tygodniowo (tak, tydzień pracy w Australii jest 38-godzinny). Każdy zazwyczaj spędza w pracy znacznie więcej czasu, bo tę pracę lubi, dobrze się w niej czuje i może swobodnie się rozwijać bez ciągłej kontroli pracodawcy. No i każdy myśli o tym, jak zrobić, żeby było dobrze dla firmy, a nie jak bez wysiłku odbębnić swoje 38 godzin.
Z kolei Tomek po kilku krótszych epizodach w Sydney znajduje w końcu pracę w sadzie jabłkowym w Red Hill pod Melbourne, więc na kilka tygodni opuszcza miasto i nas. Praca, jak mówi, łatwa i przyjemna
A co robią programiści, zbieracz jabłek i dwóch pracowników pola golfowego, gdy znaleźli już pracę w Australii? Oczywiście czekają na najbliższy weekend albo urlop. A więc już niedługo ruszamy zwiedzać ten szósty największy kraj świata…