Przez - 22 kwiecień 2014

Nasze obawy na szczęście się nie sprawdzają – ostatni prom na Langkawi odpływa dopiero za godzinę, więc możemy bez pośpiechu przejść odprawę celną. Mimo, że niedaleko przebiega tajlandzko-malezyjska granica lądowa, to jedynym sposobem dotarcia stąd do Malezji jest prom pływający z Satun w Tajlandii na malezyjską wyspę Langkawi. Rejs trwa niewiele ponad godzinę, a na promie, jak możecie się domyślać, klimatyzacja ustawiona jest na maksymalne chłodzenie. Ubieramy wszystko co mamy i robi się nawet znośnie – to jednak nie ten poziom, co autobusy w Birmie.
Langkawi to wyspa położona na Morzu Andamańskim przy wejściu do Cieśniny Malakka, nie więcej niż 20 mil od zachodniego brzegu Półwyspu Malajskiego. Jest jednym z najpopularniejszych kurortów turystycznych w Malezji, co dla nas jest sporym minusem. Im bardziej znane miejsce, tym więcej ludzi, wyższe ceny i mniej przygód. Ale skoro na Langkawi i tak musimy płynąć, to pewnie na chwilę się tam zatrzymamy. Zresztą Marcie, Tomkowi i Kubie dużo gorzej poszła jazda stopem z Tajlandii i musimy na nich gdzieś zaczekać.
Z promu wysiadamy na południu wyspy, w jej największym mieście Kuah. Próbujemy znaleźć nocleg, ale wszystkie ceny są zdecydowanie poza naszym zasięgiem. Podobno po drugiej stronie wyspy jest trochę taniej, poza tym, jak się dowiadujemy, w Kuah i okolicy nie ma ani ładnych plaż, ani nic ciekawego do zobaczenia. Próbujemy więc złapać stopa, ale idzie nam bardzo słabo. Na wyspie nie istnieje żadna komunikacja publiczna, taksówki są bardzo drogie, a wypożyczalnie skuterów już nieczynne. Jesteśmy więc skazani na nocleg w Kuah. Udaje nam się za to znaleźć tanią restaurację i jemy pierwszą malezyjską kolację. Malezyjska kuchnia to głównie pikantne zupy, ryż, kurczak, owoce morza. Do tego dużo przypraw, mleka kokosowego i świeżych owoców, takich jak mango, guawy czy papaje. Ale na ulicach bardzo łatwo można znaleźć dania chińskie lub indyjskie, a smaki ze wszystkich trzech wzajemnie się w Malezji przenikają tworząc nowe unikalne potrawy.
Po jedzeniu rozbijamy namioty w parku. Jesteśmy znów w kraju muzułmańskim, więc w pobliżu są oczywiście publiczne toalety i prysznice. Obowiązkiem każdego muzułmanina jest przystępować do modlitwy czystym, a modlić musi się pięć razy dziennie, więc łazienki lub przynajmniej krany z wodą są na każdym kroku.
Zastanawiamy się, czy rano płynąć już na stały ląd, czy próbować jeszcze coś na wyspie, która na razie nas nie zachwyca, zobaczyć. W końcu decydujemy się na pożyczenie skuterów. Nie jest tanio, ale skoro wydaliśmy już pieniądze na prom, to trzeba być konsekwentnym. Zresztą tak naprawdę cena nie jest powalająca, po prostu my przez ostatnie parę miesięcy przyzwyczailiśmy się do cen irańskich, nepalskich, indyjskich, birmańskich czy nawet trochę wyższych tajlandzkich. W Malezji jest odrobinę drożej, ale wciąż do przeżycia.
Przez cały dzień objeżdżamy wyspę dookoła. Po drodze atrakcje typowe dla tej części świata: piękne szerokie plaże, ciepła przezroczyście turkusowa woda i ukryte w dżungli wodospady. Z tych bardziej unikalnych miejsc odwiedzamy plażę o czarnym piasku i naturalny wodospad – zjeżdżalnię.
Wieczorem zmęczeni słońcem i przejechanymi na skuterach kilometrami wracamy do Kuah, gdzie docierają też w końcu Marta, Kuba i Tomek. Jemy wspólną kolację i znów rozbijamy się w sprawdzonym już parku. Skutery mamy oddać jutro do południa, rano będzie więc można się jeszcze gdzieś przejechać, a potem… no właśnie. Marta, Kuba i Tomek dopiero przyjechali i chcą jeszcze Langkawi zwiedzić. Kasia i Grzesie chcą posiedzieć trochę na plaży. A ja… i tak od dawna myślałem o tym, żeby się odłączyć. Ostatnio podróż nie układała się po mojej myśli. Sześcioosobowa wycieczka to dla mnie zdecydowanie za dużo – w takiej grupie każde wyjście, każdy przejazd, każda decyzja wymaga dyskusji, przekonania wszystkich do swojego zdania i ciągłego szukania kompromisów. W dodatku przy tylu osobach nie ma mowy o poznawaniu miejscowych ludzi ani innych podróżników, przebywa się tylko ze sobą. Pieniędzy zostało mi jeszcze na jakiś miesiąc zwiedzania, potem będę musiał dostać się do Australii i znaleźć pracę. Chciałbym więc maksymalnie wykorzystać ostatnie chwile w Azji. No a poza tym kiedyś przecież trzeba spróbować samotnego podróżowania :)
Tak więc oddajemy skutery i żegnamy się. Ekipa idzie w lewo na taksówkę, ja w prawo w stronę przystani. Zanim jednak na prom, próbuję jeszcze w marinie jachtklubu. A nuż ktoś weźmie mnie ma pokład. Szansę dostrzegam całkiem sporą, bo jedyne moje wymaganie to „na południe”. No i mam trochę doświadczenia żeglarskiego na morzach, więc nie będę tylko balastem. Brama na keję jest zamknięta, a pilnuje jej ochroniarz. Układam sobie w głowie listę argumentów, którymi przekonam go, żeby mnie wpuścił, przygotowuję się na ciężką debatę, nabieram powietrza w płuca i podchodzę.
– Dzień dobry, proszę pana, ja… – zaczynam.
– Proszę – odpowiada ochroniarz i otwiera bramę – pomyślnych wiatrów!
Tego się nie spodziewałem. Najwyraźniej pomyślał, że zaraz wyruszam w rejs którąś że stojących tu żaglówek. No ale właściwie co miał pomyśleć widząc faceta z wielkim plecakiem idącego na keję jachtklubu? I mam nadzieję, że przy odrobinie szczęścia, się nie pomylił :)
Niestety na łódkach nie ma prawie nikogo. Nic dziwnego, załogi stojących tu jachtów nie przypłynęły siedzieć w marinie. Pewnie dopiero wieczorem pojawi się więcej ludzi, ale nie rezygnuję i przechadzam się po pirsach. Niektóre żaglówki noszą na flagsztoku charakterystyczne czerwone barwy z Union Jack’iem, siedmioramienną gwiazdą Wspólnoty Narodów oraz pięcioma gwiazdami krzyża południa – banderę australijską. Może uda mi się załapać na rejs aż do Australii? Kilku żeglarzy, którzy krzątają się w przy klarowaniu swoich łajb płynie na północ w stronę Tajlandii. Tylko jedna załoga kieruje się na południe, ale dodatkowej osoby nie chcą. Trudno, może to i dobrze, bo cieśnina Malakka to jeden z najbardziej zagrożonych atakami piratów regionów na świecie. Choć wspólnymi siłami władze Malezji, Indonezji i Singapuru zdołały ostatnio znacząco ograniczyć ilość ataków (jeszcze 2005 roku piraci zaatakowali aż 79 statków), to cały czas zdarzają się pojedyncze ataki, także na jachty żaglowe.
A więc nie żaglówką, a promem dopływam po południu na stały ląd i od razu zaczynam łapać stopa. Jako kolejny cel wybieram Georgetown, choć zdaję sobie sprawę, że dzisiaj tam nie dotrę. Georgetown to stolica i największe miasto wyspy Penang, leżącej kilka kilometrów od zachodniego wybrzeża Malezji. Chcę trzymać się wyłącznie tego wybrzeża, bo na wschodzie wypada obecnie szczyt pory deszczowej. Mimo, że kraj z zachodu na wschód szeroki jest zaledwie na około 300 km, to jego dwa wybrzeża znajdują się w strefach wpływu dwóch różnych oceanów i czas, w którym przypada na nich szczyt pory deszczowej jest różny. Na zachodzie jest to marzec-kwiecień oraz wrzesień-październik, na wschodzie listopad-marzec, czyli właśnie teraz.
Malezyjczycy okazują się dla samotnego stopowicza bardzo pomocni, choć idei autostopu nie rozumieją. Na szczęście po angielsku, przynajmniej młodzi, mówią całkiem nieźle, więc łatwo udaje się wszystko wytłumaczyć. Dostaję nawet propozycję noclegu u małżeństwa, które mnie zabiera, ale miejsce jest mi bardzo nie po drodze i grzecznie dziękuję.
Zmierzch zastaje mnie w Sungai Petani, mieście, w którym, jak mi się wtedy wydaje, nie ma nic godnego uwagi. No może poza centrum handlowym, w którym kupuję sobie za 50 zł nowy telefon – poprzedni wypadł mi prawdopodobnie z kieszeni w jednym z podwożących nas samochodów jeszcze w Tajlandii. Właściwie to nie czułem jego braku, ale skoro mam podróżować sam, to jakiś kontrakt że światem warto mieć.
Następnego dnia po śniadaniu ruszam piechotą w stronę południowego krańca miasta, gdzie planuję ustawić się ma wylotówce.
– Hello! – zagaduje młody mężczyzna idący z naprzeciwka.
– Hello! – odpowiadam z uśmiechem mijając go.
Zdążyłem się już przyzwyczaić, że przez ostatnich kilka miesięcy każdy mijany człowiek rzuca w moja stronę „hello”, „welcome”, „how are you?”. Idę dalej jeszcze przez minutę albo dwie, aż podjeżdża samochód.
– Może Cię podrzucić? – pyta przez okno kierowca, w którym rozpoznaję mijanego przed chwilą mężczyznę.
Właściwie to miasto za chwilę się kończy, a z doświadczenia wiem, że wytłumaczenie kierowcy, że chcę się dostać tylko na wylotówkę w stronę Georgetown, a nie na dworzec autobusowy, do hotelu, na taksówkę, czy gdziekolwiek indziej, nie będzie proste.
– Czemu nie. Ale ja tylko tu niedaleko, na wylotówkę – postanawiam jednak spróbować.
– Jasne, wsiadaj – odpowiada kierowca.
Jeffrey jest Chińczykiem, ale jego rodzina od pokoleń mieszka w Malezji. Nie jest to tutaj nic nadzwyczajnego, 25% mieszkańców Malezji uważa się za Chińczyków, kolejne 7% za Hindusów. Chińczycy przybywali na te tereny między XV a XX wiekiem najczęściej w celach handlowych lub biznesowych. Hindusi w wieku XIX i XX.
– Śpieszysz się? – pyta Jeffrey, gdy zbliżamy się już na miejsce, a ja jestem dopiero na początku swoich opowieści z podróży – Mamy dzisiaj rodzinny obiad u moich rodziców, może wpadniesz?
– Właściwie to nie mam żadnych planów… – ciężko mi nie skorzystać z możliwości udziału w chińsko-malezyjskiej imprezie rodzinnej.
– Świetnie. Za pół godziny odbieram żonę z pracy, może w międzyczasie napijemy się czegoś i dokończysz opowieść?
Chwilę później popijamy malezyjską mrożoną herbatę, a ja opowiadam kolejne przygody, których trochę się od wyjazdu już uzbierało. Jeffrey poza Malezją był tylko w Tajlandii i Singapurze, ale widzę, że moich opowieści słucha zafascynowany.
– Też bym chciał tak podróżować… – rzuca rozmarzony, gdy kończę.
Odbieramy żonę Jeffrey’a Tientien i jedziemy w stronę domu.
– Rozumiem, że nie masz jeszcze noclegu na dzisiaj? – zagaduje na przywitanie.
– Nie, takimi rzeczami martwię się zazwyczaj wieczorem…
– Dobrze, przenocujesz u nas. Dzisiaj i tak nie dojedziesz już za daleko. Nie masz nic przeciwko? Pokażemy Ci parę ciekawych miejsc w Sungai Petani – bardziej stwierdza niż pyta Tientien.
Nawet nie próbuję odmawiać, taki plan jak najbardziej mi pasuje, poza tym pytanie samo sugeruje odpowiedź.
Jeffrey i Tientien mieszkają w nowoczesnej niewielkiej szeregówce na obrzeżach miasta. Dostaję swój pokój, zostawiam plecak i udajemy się do rodziców Jeffrey’a, którzy mieszkają kilka domów dalej. Ich mieszkanie jest już bardziej tradycyjne. Główne miejsce w salonie zajmują dwa ołtarze.
– Ten po prawej jest dla Buddy. Niższy po jego lewej stronie dla zmarłych przodków – tłumaczy Jeffrey.
Rodzice po angielsku nie mówią w ogóle, ale najwyraźniej domyślają się o czym odpowiada, bo energicznie kiwają głowami.
– Ten dla przodków zawsze musi być niższy, żeby podkreślić, że Budda jest najważniejszy – kontynuuje – Dbamy o to, żeby przy ołtarzach zawsze było jakieś jedzenie – dodaje wskazując ręką koszyk wypełniony mango i bananami.
Nie chcę urazić swoich gospodarzy pokazując, że nie wierzę, żeby zmarli, ani tym bardziej Budda, opróżniali naczynia z darów, ale ciekawi mnie, co się nimi dzieje. Okazuje się, że poczęstunek stoi pod ołtarzem przez kilka dni, a następnie wymieniany jest na nowy i zjadany przez rodzinę. Ma służyć tyko jako symbol szacunku i oddania. Uff.
W międzyczasie na stół wjeżdża miska ze smoczymi owocami. Tak żebyśmy (a szczególnie gość) nie musieli czekać do obiadu o pustych żołądkach. Smoczy owoc, zwany też pitają, jest wielkości jabłka, ma czerwoną niejadalną skórkę i biały słodki miąższ z drobnym czarnymi pestkami w środku. Rośnie na różnych gatunkach kaktusa i jest całkiem smaczny :)
Schodzi się reszta rodziny. Wszyscy są ciekawi przybysza z Europy, więc pytania, tłumaczone przez Jeffrey’a na angielski nie mają końca. Także przy obiedzie (niby jak wszędzie w Azji, ryż z dodatkami, ale to jeden z najlepszych obiadów jakie jadłem w podróży) oraz po nim. Siłą rzeczy dużo pytają o Polskę. Pokazuję im zdjęcia najpiękniejszych miejsc kraju, którymi są zachwyceni. Szczególnie tymi zimowymi – nikt w rodzinie nie widział nigdy śniegu, a zimowa panorama Bieszczadów to dla nich coś niesamowitego. Goście powoli się rozchodzą, a z Jeffrey’em i Tientien rozmowa schodzi na polską politykę, a przez nią naturalnie na historię. Opowiadam o rozbiorach, dwóch wojnach światowych, komunizmie i jego upadku, NATO, Unii i Smoleńsku. Jeffrey i Tientien w milczeniu i zaciekawieniu słuchają moich opowiadań o tych, wydawałoby się tak oczywistych sprawach, jak legendy o kraju gdzieś na końcu świata. Tutaj w Azji południowo-wschodniej uczy się oczywiście historii. Ale historii bliższej, azjatyckiej. II wojna światowa to przede wszystkim podboje japońskie i walki na Pacyfiku. Wcześniej kolonializm portugalski, brytyjski, holenderski. O Europie coś tam się słyszy, ale nie za dużo. I nie ma chyba co się dziwić, bo co my w Europie wiemy na przykład o upadku Singapuru, masakrze nankińskiej czy bitwie o Malaje?
– No to teraz twoja kolej. Opowiedz mi coś o Malezji – proponuję, gdy kończę swój wykład.
Jeffrey waha się przez kilka sekund.
– No nie wiem, chodźmy lepiej zobaczyć miasto. Może innym razem – odpowiada w końcu.
No trudno, będę musiał doczytać. Choć zawsze to ciekawiej wysłuchać historii wraz z jej subiektywną interpretacją opowiadającego, a dopiero później porównać z tym, co podają źródła.
W Sungai Petani nie ma nic godnego uwagi. Zwykłe średniej wielkości czterystutysięczne miasto w trzech czwartych drogi z Langkawi do Georgetown. A zatem Jeffrey skupia się na innych rozrywkach: zabiera mnie na najlepszy stragan z jedzeniem hinduskim, potem na najsmaczniejsze w okolicy jedzenie chińskie i najpopularniejsze malajskie. A przypominam, że chwilę wcześniej skończyliśmy obiad w domu. Pękam już z przejedzenia, ale ciężko się tym wszystkim przysmakom oprzeć. Zresztą i tak nie mam nic do gadania, bo Jeffrey kupuje wszystko zanim zdążę zaprotestować.
– Pojedziemy jeszcze do mojego brata, co ty na to? – pyta, gdy kończę najlepszego w Sungai Petani sajgonka.
– Jasne, bardzo chętnie – odpowiadam zadowolony, że skończymy tą zabójczą wycieczkę po straganach.
– A więc tak zróbmy. Mój brat ma swoją knajpę niedaleko stąd, musisz spróbować jego firmowej zupy – dodaje ku mojej rozpaczy i ruszamy w stronę auta.
Zupa jest oczywiście wyśmienita. Brat Jeffrey’a wrzucił do niej chyba wszystko co miał w kuchni i podał ją w ogromnej misce. Ciekawe czy wszystkim gościom tak podaje, czy mnie potraktował wyjątkowo. Może po prostu wyglądam już tak źle? Jak wczoraj sprawdziłem, od wyjazdu z Polski schudłem dokładnie 10 kg. To nie to, że azjatyckie jedzenie mi nie smakuje. Jest pyszne i tanie, więc jem bez przerwy. Ale tryb życia mam jednak bardzo aktywny.
– Wiesz co, przemyślałem sprawę i opowiem ci jedną rzecz o Malezji – zaczyna Jeffrey, gdy ociężały wpełzam w końcu do domu.
Opowiada o tym, jak z Malezji żyje się Chińczykom. Mówi, że są dyskryminowani. Że w szkołach nie mogą uczyć się chińskiego, a nauczyciele traktują ich gorzej niż inne dzieci. Że mają mniej praw w polityce i mniej przywilejów ekonomicznych. I że przecież to nie jego wina, że urodził się w Chińczykiem. Że traktuje ten kraj jako swoją ojczyznę, ale czuje się Chińczykiem. Tak jak siedem milionów innych Chińczyków mieszkających w Malezji. Pierwsi z nich na te tereny przybyli, gdy nie było jeszcze mowy o żadnym państwie malajskim, więc chyba faktycznie mogą czuć się trochę jak u siebie. I że w telewizji malezyjskiej słyszy się na ten temat same kłamstwa. Że oficjalna wersja historii mówi, że Malajowie przybyli na tereny dzisiejszej Malezji wcześniej niż faktycznie przybyli, żeby usprawiedliwić ich uprzywilejowaną pozycję. I choć mam świadomość, że to tylko pogląd jednej strony i na pewno, rozmawiając z Malajami dowiedziałbym się czegoś odwrotnego, to sam fakt tego, że konstytucja dzieli obywateli Malezji na Bumiputerę (Malajów, Khmerów, Syjamczyków i kilka innych narodowości) oraz pozostałych (Chińczyków, Hindusów) i przyznaje im różne prawa, budzi pewne wątpliwości.
Rozmowy o polityce i historii, Polsce i Malezji, Europie i Azji ciągną się do późna, więc rano nie jest łatwo wstać. A muszę być gotowy dosyć wcześnie, bo brat Jeffrey’a jedzie akurat do Butterworth, które leży już tylko o przeprawę promem od Georgetown na wyspie Penang. Zanim jednak wyjeżdżamy z miasta zatrzymujemy jeszcze się na śniadanie w jednej z chińskich restauracji. Zjeżdża się cała rodzina, a ja oczywiście znów muszę spróbować wszystkiego i znów jest przepyszne. No i nie myślicie chyba, że puścili mnie w dalszą drogę bez lunchu na wynos?
Żegnamy się długo i życzymy sobie ponownego spotkania. Jeffrey wydaje się w to wierzyć bardziej niż ja, ale może wie o czymś, o czym ja nie wiem? Macham na pożegnanie całej rodzinie i odjeżdżam z bratem Jeffrey’a na południe w stronę Butterworth w dalszy ciąg samotnej podróży, która już od samego początku samotna nie jest…

Wybcieczka skuterami po Langkawi

Wybcieczka skuterami po Langkawi

Plaża na Langkawi

Plaża na Langkawi

Jeden z wodospadów na Langkawi

Jeden z wodospadów na Langkawi

Obiad u rodziny Jeffrey'a

Obiad u rodziny Jeffrey’a

Moje opowieści o Polsce i Europie

Moje opowieści o Polsce i Europie

TAGI

ZOSTAW KOMENTARZ

MACIEJ SZARSKI
z ekipą
Wrocław, Polska

Hej! Jesteśmy grupą przyjaciół z Wrocławia, którzy w 2013 roku postanowili przerwać studia, rzucić pracę i ruszyć w podróż, Teraz wiemy już, że to była świetna decyzja, a pasja podróżowania do dzisiaj kieruje naszym życiem. Więcej o nas tutaj :)

Podróż 2 – Ameryka Środkowa
Szukaj
Statystyki
Liczba podróży: 2
Dni w podróży: 495 (+1*)
Odwiedzone kraje: 36
Przejechane kilometry: 57661
Największa wysokość: 6088 m
Najmniejsza wysokość: -28 m

* okrążając świat przeżyliśmy, tak jak Fileas Fogg, jeden dzień więcej niż ci, którzy spokojnie siedzieli wtedy w domach :)